To musiało się prędzej czy później wydarzyć. Wydarzyło się raczej później niż prędzej, ale jednak miało
miejsce i liczymy, że będzie to precedens do kolejnych rundek. Otóż za sprawą Radka i mnie udało się
skrzyknąć weteranów Drużyny B. - matki i ojców założycieli, którzy rozpoczynali przygodę z rowerową
turystyką w roku 2003 na wycieczkach do
Gniewa, na
Wieżycę i
Dylewską Górę. Nie wszystkich, ale
frekwencja i tak była spora. Wspólnie z Karolą, Asią, Kamo, Radkiem, mną oraz Dominikiem, który
ponad dziesięć lat temu kręcił się gdzieś pod nogami jak wyjeżdżaliśmy o poranku, zapraszamy na
relację z krótkiej, ale jakże owocnej w atrakcje, rundki po naszej parafii.
Długość trasy: coś ponad cztery dyszki Data: 17 IX 2016 Uczestnicy: Asia, Karola, Kamo, Dominik, Radek, Arti Start/meta: Mikołajki Pomorskie Inne: Zdobyta Góra Baloton
Ustalenia daty, składu i celu wycieczki w okresie poprzedzającym wyjazd odbywały się wyłącznie korespondencyjnie.
W sumie chyba nie wszystko zostało ustalone, bo do momentu przyjazdu na punkt zborny na skrzyżowaniu ulic Słonecznej
i Dzierzgońskiej w Mikołajkach Pomorskich nie byłem pewny celu i składu. Kiedy spotkałem Radka wiedziałem za to, że
sukcesem mogliśmy okrzyknąć ustalenie miejsca, dnia i godziny startu. Teraz już musiało pójść z górki. Nie wiedziałem
tylko, czy po tylu latach rozłąki Karola mnie pozna i witając się z Radkiem nie spyta go:
a ten łysol to kto? Na
szczęście dla naszej znajomości nic takiego się nie zdarzyło. Miłym zaskoczeniem za to była dla mnie obecność
Dominika, który lata temu znany był na dzielni bardziej jako Mixer. Być może powinienem napisać Mikser, ale
tego nikt nie wie, bo nie zachowały się żadne źródła pisane potwierdzające pisownię tego jakże wymownego
przezwiska (pewnie dlatego, że Mixer zjadł wszystkie kredki i papier). Pozostańmy jednak przy wersji przez
x, bo jest bardziej x-treme.
Już na starcie było nas czworo, a to jeszcze nie koniec zbiorowiska, bo pojechaliśmy do Krasnej Łąki na ranczo
Kamila i Asi. Tam skład miał się powiększyć, ale wciąż nie wiadomo było czy o oboje gospodarzy, czy tylko
o jednego reprezentanta. To nie był koniec zagadek tego dnia. Niewiadomą pozostawała dokładność pomiaru
prędkości i dystansu, bo mój licznik na dawno nieużywanym crossie był niekompletny, a liczniki Karoli i
Dominika pokazywały takie rozbieżności, że albo zrobilibyśmy czasówkę Tour de France ze średnią prędkością,
która zawstydziłaby Chrisa Frooma, albo w dziesięć godzin dojechalibyśmy tylko do Krasnej Łąki. Kierowany reporterskim
obowiązkiem muszę zaznaczyć, że Radek licznika nie posiadał, zapewne dlatego, że obojętne mu było, czy przejedzie
tego dnia 30, czy 300 kilosów. Jako jedyny za to zabrał z domu zdrowy rozsądek i założył na głowę kask.
W Krasnej, aby dojechać do wspomnianej rezydencji naszych kompanów, trzeba zjechać na tak zwaną drogę polną.
Przyjemnie było, po wielu kilometrach na szosówce, znów poczuć pod kołami szuter. Z kolei jeszcze fajniej było
zobaczyć po latach Kamila i Asię. Okazało się, że oboje dołączają do wycieczki, która za cel obrała Waplewo Wielkie.
Wyruszyliśmy w stronę Tulic, skracając sobie drogę leśnymi duktami, które mógł znać tylko Kamo.
Podobno przekroczyliśmy jakiś most, ale był tak ukryty, że tylko wprawieni komandosi w stanie
spoczynku (Kamo) byli w stanie go wypatrzeć. W Tulicach zatrzymaliśmy się na starym cmentarzu.
Według naszych nadwornych historyków - Asi i Kamo - była to nekropolia dla chorych na cholerę.
Niestety nie zachowały się żadne groby, stał jedynie niedawno wzniesiony krzyż. Niedaleko cmentarza
(w zasadzie w Tulicach wszystko jest niedaleko) znajduje się tablica upamiętniająca potyczkę UB i
milicji z żołnierzami Armii Krajowej. Niestety tablica pochodzi z czasów poprzedniego ustroju i
upamiętnia UB jako bohaterów. Na szczęście w ostatnich latach trwają w kraju akcje prostowania
historii, stąd po drugiej stronie ulicy mogliśmy przeczytać prawdziwą wersję wydarzeń z roku 1946.
Z Tulic zostało nam już tylko kilka pedałnięć do Waplewa, a dokładniej do
Muzeum Tradycji Szlacheckiej
mieszczącego się w zabytkowym dworze Sierakowskich. Obiekt przeszedł w ostatnich latach generalny remont,
sprowadzono zabytkowe meble, wykonano posadzki, położono repliki tapet, zebrano sporą kolekcję eksponatów
z epoki, w tym obrazy z kolekcji Sierakowskich, oraz odnowiono salę, w której koncert
grał niejaki Fryderyk
Chopin. Jeśli ktoś pamięta zapuszczony pałac sprzed lat, to będzie w szoku. Ja sam mieszkając w okolicy i
pamiętając moją wizytę w roku 2003 byłem zdumiony zastaną metamorfozą. Polecam zwiedzanie wszystkim, tym
bardziej że w Polsce często ogląda się takie obiekty popadające w ruinę.
Z Waplewa w drogę powrotną udaliśmy się przez Tropy Sztumskie, skąd postanowiliśmy odbić do wsi Igły,
gdzie znajduje się zniszczony i rozkradziony grobowiec. Dojechać tam można kierując się polną drogą
na zachód od dawnej stacji kolejowej linii Malbork - Dzierzgoń - Małdyty. Mieliśmy okazję natknąć się
na po drodze na baloty słomy ułożone po żniwach w efektowną górkę. Wystarczyło jedno słowo, żeby niemal
wszyscy zeskoczyli z rowerów i zaczęli wspinaczkę.
Z tego, co można
wyczytać w Internecie wynika, że w grobowcu w Igłach chowano członków niemieckiej rodziny,
której ostatni potomkowie wyjechali z końcem II wojny światowej. Podobno ktoś z miejscowych miał się
obiektem opiekować, ale jak to się skończyło widać na zdjęciach. W ostatnich latach został nawet zaorany
otaczający grobowiec mały cmentarz, dzięki czemu ktoś ma kilka metrów więcej pola. Niepojęty jest brak
ludzkiego poszanowania dla miejsc pochówku.
Ponieważ tego dnia nie wszyscy byli w życiowej formie, udaliśmy się do domów w Mikołajkach i Krasnej Łące
najwygodniejszą, czyli szosową trasą przez Kalwę, Stary i Nowy Targ. Po drodze, mijając jedno z gospodarstw w Igłach,
omal nie staliśmy się posiłkiem wygłodniałego stada psów, które w ilości kilkudziesięciu sztuk (mniej więcej)
sprawiły, że każdy z nas znalazł w swoim rowerze przełożenia, o których mu się nawet nie śniło. Każdy
poza Asią, która chciała wszystkie kundelki czule wyczochrać. Grupa mikołajska z krasnołącką
rozdzieliła się na skrzyżowaniu w Krasnej Łące, ale nie był to koniec naszego wspólnego dnia, jako że
postanowiliśmy spotkać się wieczorem przy ognisku, jak za starych dobrych lat.
Nasza przejażdżka
pokazuje, że nie trzeba szukać daleko, żeby znaleźć ciekawy cel rowerowej wycieczki. Wystarczy
zagłębić się w lokalną historię, zebrać znajomych i mile spędzony dzień na rowerze mamy gwarantowany.
Kociewska rundka czyli zajebiści cykliści - podtytuł tej relacji nieomylnie zdradza jej autora. Zapraszamy do lektury naszych zmagań na kociewskiej ziemi, gdzie startem i metą był Starogard Gdański.
Druga wizyta rowerowa na kłodzkiej ziemi, podczas której Blase wykręcił 660 km objeżdżając największe atrakcje regionu, przy amplitudzie temperatur 36°C.
Wspólnie z naszym mistrzem pióra Michałem zapraszamy do lektury wycieczkowej relacji pod wszystko mówiącym tytułem: Widziałem kiedyś konia, który spał normalnie... czyli Kaszubski absurd w strugach deszczu.