Veronka - pogromczyni wszelkich, również tych najbardziej stromych wzniesień. Prowadzenie roweru pod górę
traktuje jako największą hańbę. Karla - zdeklarowana przeciwniczka portali społecznościowych, Wicemistrzyni Makroregionu w Zjeździe Linowym na Talerzykowatym
Siedzisku (do tej pory nie mam pojęcia jak Artiemu udało się wtedy wygrać, i to w konkurencji kobiet). Blase-man - jedyny na świecie człowiek, który potrafi wyspać się na materacu wielkości skórki od banana. Arti - facet, który większość roku spędza z siodełkiem rowerowym w kroku. W półświatku znany jako Artur Jägermeister. Mike - serdeczny, życzliwy, wrażliwy na krzywdę ludzką jegomość. Fan Conchity Wurst, wyborca Andrzeja Dudy.
Długość trasy: 55 km (12 + 43) Data: 23-24 V 2015 Uczestnicy: Karla, Veronka, Mike, Blase, Arti Start/finisz: Starogard Gdański Przewyższenie: ok. 300 m Inne: zdjęcie z Kaziem Deyną
Spis rzeczy
Słowo wstępu...
...i do ustępu
Dzień 1. | 12 km
Nie zapomnę tej soboty, tak otarłem swe klejnoty
Dzień 2. | 43 km
Ta niedziela w nas zostanie wielką, tak jak to błażejowe posłanie...
Słowo wstępu i do ustępu...
Grzechem ciężkim byłoby nieskorzystanie z zaproszenia Karli i Artiego.
Ta zbzikowana na punkcie dwóch kółek para zaproponowała weekendowe zgłębienie
tajników Powiatu Starogardzkiego. Veronka i ja mieliśmy również pierwszą okazję
zobaczyć jak przytulne gniazdko uwiła sobie ta para gruchających gołąbeczków na ulicy
noszącej imię autora niezliczonej liczby mazurków i polonezów. Nie można też zapomnieć
o dojrzałym mężczyźnie, który od paru dobrych lat wozi zapiętego pasami pluszowego kota
w swoim aucie. Zdrowy rozsądek podpowiada, że ostatni wymieniony członek ekipy powinien
zacząć i zakończyć zwiedzanie na ul. Skarszewskiej 7. Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiliśmy
trzymać się jednak razem.
Dzień 1. | 12 km ☺
Nie zapomnę tej soboty, tak otarłem swe klejnoty
Veronka i ja zaliczając tradycyjną obsuwa czasową, zmierzając pierwszy raz pod wskazany
adres nie mogliśmy nie trafić po tym, jak na skrzyżowaniu Jagiełły z Parkową ujrzeliśmy
wypatrującego nas, niczym majtek na bocianim gnieździe suchego lądu, Artiego, który następnie
niczym Mojżesz wskazał zbłąkanym owieczkom drogę do Ziemi Obiecanej. Doszło do czułego
powitania z resztą grupy, złożenia utkanych w Skodzinę dwóch bicykli oraz krótkiego omówienia
trasy, jak się później okazało skąpej w ładną pogodę, przejażdżki. Pierwszym przystankiem było
Grodzisko Owidz – rekonstrukcja wczesnośredniowiecznej osady wraz z zrekonstruowaną
wczesnośredniowieczną kozą i owieczkami. Zwiedzanie różnorodnych tematycznie chat utwierdziło
nas w przekonaniu, że warto było nabyć bilety w ostatniej chwili przed zamknięciem kas. Należy
tu zwrócić uwagę na niesłychane poczucie czasu u wyżej wymienionych uroczych zwierzątek, które
po upływie czasu zwiedzania z ruchliwych i skocznych stworzeń zmieniły się w zramolałe nudne
pierdziochy. Kolejną atrakcją był park zabaw, do którego wszyscy jak jeden mąż wpakowaliśmy się
nie płacąc wstępu. Największą atrakcją cieszyło się talerzykowate siedzisko, które poczuło
ciężar szacownych czterech liter niektórych z nas. W międzyczasie była też karuzela, na której
Blase’owi zrobiło się niedobrze oraz platformy na sprężynkach, na których usiłowaliśmy być
skoordynowani i zrobić sobie wspólne zdjęcie. Po sfotografowaniu zakutej w dyby Karli udaliśmy
się do pobliskiej jadłopodajni. W treści naszych zamówień królował minimalizm. Veronka i Karla
zamówiły przysmaki małych wojów, ja zamówiłem sobie małe piwo zaś Blase podpłomyk, który był
niewiele mniejszy od jego materaca. Jedynie wyłamujący się z utartego schematu Artur zajadał
się słuszną porcją ziemniaczanych placuchów z grzybami. W karczmie, w której panował
średniowieczny klimat na uwagę zasługiwała kelnerka, która w stroju dziewki i w trampkach
na nogach śmigała między stolikami zbierając zamówienia niczym leśna nimfa.
Po zaspokojeniu pierwszego głodu, zmierzając do miejsca noclegu zbrodnią byłoby pominięcie
niedługiej, lecz jakże tkwiącej w pamięci wizyty na miejskim Stadionie im. Kazimierza Deyny
(Król Strzelców Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 r.), na którym sam Kazimierz niezrażony
barową pogodą siedząc na odkrytej trybunie kibicował zmaganiom dwóch drużyn na murawie.
Zabawnym momentem było oddanie głosu do mikrofonu kibicowi jednej z drużyn. Wypowiedź rozpoczęta
jakże melodyjną i czysto zaśpiewaną przyśpiewką kibica zakończona została dość dynamicznie w
sposób uniemożliwiający wybrzmieniu w pełnej krasie soczystemu wulgaryzmowi. W niedającym za
wygraną lekkim deszczu dopedałowaliśmy do ulicy Frycka. Chcąc niezwłocznie rozwiązać problem
braków pościelowych postanowiliśmy (tym razem autem) udać się z Karlą do jej rodzinnego domu
w celu zapewnienia naszym tyłkom ciepłego okrycia w trakcie snu. Mimo że w trakcie podróży noc
mieszała się z dniem, wskazówka poziomu paliwa zaczęła gwałtownie zmierzać ku zeru, a my
zaczęliśmy tęsknić za naszymi rodzinami, to Karla stanowczo twierdziła, że to nadal Starogard
Gdański. Jakże byliśmy szczęśliwi, gdy naszym oczom ukazał się różowy dom z olbrzymim ślimakiem
wylegiwującym się na stoliku ogrodowym. Oznaczało to, że jesteśmy u celu naszej podróży.
Uzbrojeni w pościel po raz trzeci już tego dnia, z małą przerwą na zaopatrzenie w alkohol,
dotarliśmy na ulicę F. Ch. Na miejscu Karla uraczyła nas jakże upragnioną kolacją, na deser
której podane zostało nieznane mi wcześniej bardzo smaczne „ćwierćciasto”. Kibicując Eurowizyjnym
zmaganiom od czasu do czasu przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy na ekranie telewizora pojawiał
się ten brodaty piździelec w damskich ciuszkach, który starał się być bardziej kobiecy niż niejedna
kobieta. Ożywiona dyskusja, okraszona alkoholem (piwskiem, cydrem, małymi buteleczkami Artura i
sam Bóg wie, czym jeszcze), na tematy zaległe po przerwie posiedzeń w tym składzie, toczona do
późnych godzin nocnych, doprowadziła wszystkich do zwolnionych obrotów, czego skutkiem była
jedynie chęć skorzystania z zaplecza higieniczno – sanitarnego, a następnie zaśnięcia z prędkością
światła. Tak też uczyniliśmy. Karli i Artiemu przypadł napompowany wcześniej i poddany próbie na
szczelność materac. Veronce i mi przypadło wygodne łoże, czym byliśmy mile zaskoczeni. Blase
natomiast napompował swoje bycze łoże jednym haustem powietrza, którego i tak większa część nie
zmieściła się w byczym łożu.
Dzień 2. | 43 km
Ta niedziela w nas zostanie wielką, tak jak to posłanie...
Niedziela przywitała nas dużo bardziej obiecującą aurą, co skłoniło nas do
wyskoczenia z pidżamek bez zbędnych marudzeń i dąsów. Uraczywszy się ślicznie podanym
śniadaniem, którego daniem głównym była smaczna jajecznica, po krótkiej chwili byliśmy
gotowi do kolejnej porcji kilometrów. Pierwszym przystankiem niedzielnego etapu była
przeszło stuletnia zlokalizowana na Wierzycy elektrownia wodna w Kolinczu. Z elektrownią
związanych jest kilka ciekawych historii. Pod koniec wojny omal nie wyleciała w powietrze,
natomiast znacznie później w latach 70-tych mało brakowało, by ją rozebrano do naguśka a kuku.
W tym cichym miejscu my również byliśmy wyciszeni zastanawiając się jakież jeszcze atrakcje
wydobędzie z rękawa główny koordynator wyprawy – Arti. Chyba nikt z nas nie przypuszczał, że
ten do niedawna zdeklarowany ateista zgotuje nam iście sakralną ucztę.
Przejeżdżając przez wieś Klonówka dotarliśmy do Pelplina, gdzie jako pierwsze danie Arti
zaserwował nam Górę Jana Pawła II - punkt widokowy noszący tą nazwę na cześć mszy świętej
celebrowanej przez Karola 6 VI 1999 roku w tym miejscu. Na szczycie znajduje się potężny krzyż,
którego wysokość jeden z nas w błyskotliwy sposób oszacował z niewielkim błędem.
Po wykonaniu serii mniej lub bardziej poważnych zdjęć na górze, zjechaliśmy w dół wprost
w objęcia Bazyliki Katedralnej Wniebowzięcia NMP w Pelplinie. Po krótkim rzuceniu oka na jej
wnętrze przejechaliśmy Pelplin wzdłuż i wszerz zdając sobie tym samym sprawę z tego, że Pelplin
to naprawdę niewielkie miasteczko.
Następnie, szlakiem Ropuchy – Jabłowo – Dąbrówka, dotarliśmy do kolonii kociewskiej Płaczewo.
Otoczone z dwóch stron lasem jezioro z pokaźnych rozmiarów pomostem było idealnym wprost miejscem
na postój. Relaks połączony z kontemplowaniem malowniczego widoku przywoływał wszystkim na myśl
inne śliczne miejsce, jednakże z jednym jeziorem więcej. Niewiele rozmawialiśmy. W głowie utkwiło
mi tylko to, że Karla wysłała Artiego po cukierki, a Weronka obdzieliła wszystkich słodyczami.
Tuż przed opuszczeniem tego miejsca do mych uszu dobiegło stęknięcie godne strongmeńskich zmagań
na najwyższym poziomie. Po zwróceniu wzroku w kierunku skąd dobiegał ów odgłos ujrzałem Artiego
podnoszącego Karlę w celu posadzenia jej na dość wysokim stoliczku w celu wykonania kilku fotek.
Z troski o starego kolegę rzuciłem tylko od niechcenia, żeby uważał na swoje stare plecy, gdyż
zdrowie w jego wieku jest cenniejsze niż święty spokój. Ruszyliśmy dalej, tym razem już prosto
do Starogardu, w którym czekał nas jeszcze jeden przystanek. Dom rodzinny Kazimierza - tego
samego, którego spotkaliśmy na stadionie, z muralem przedstawiający dawnego lokatora, a za jego
głową piłka przypominająca aureolę. Po kilku zdjęciach w miejscu tego oryginalnego upamiętnienia
ruszyliśmy do punktu zero naszej eskapady, jakim było nowoczesne, wciąż rozbudowujące się osiedle
domów przy ul. Chopina. Na miejscu przyszedł czas na małą reminiscencję minionych dwóch dób.
Wszyscy solidarnie stwierdziliśmy, że weekend należał do udanych i życzyliśmy sobie niechybnego
spotkania w tym samym gronie. Po czułym pożegnaniu i pobiciu przeze mnie rekordu w wychyleniu
Perły na czas, rozstaliśmy się mając w głowach konieczność spełnienia jeszcze tego dnia
obywatelskiego obowiązku, jakim było wzięcie udziału w głosowaniu na głowę państwa.
(...) Cała czwórka poczuła głód, a przemierzając kilkukilometrowy
odcinek, jaki został nam do Babiego Dołu, mogliśmy natknąć się
na tylko jedną knajpę - "Schabowy raz!". Zajazd firmowany nie
przez byle kogo, bo przez tę obleśną babę, na której widok ma się
ochotę na czynność odwrotną do przyjmowania posiłku. Po cudem zdobytym
stoliku (ludzi tyle, że Woodstock to przy tym prywatka) i złożeniu zamówienia
pozostało tylko czekać na zamówione wcześniej frykasy. Kelnerka zdążyła się zestarzeć,
a nasze ciuchy wyjść z mody, ale w końcu nasze trzewia zostały udobruchane. (...)
(...) W drodze do punktu widokowego zatrzymaliśmy się, aby podziwiać tym
razem nie tylko florę, ale i również faunę. Oczom naszym ukazały się
dwie bliźniaczo do siebie podobne białe klacze oraz jeden paw. Jak się
później okazało był to paw puszczony przez Veronikę, której widocznie
zaszkodziło niemieckie powietrze. (...)
(...) W mieście wyczuwalne było napięcie: kutry rybackie w gotowości bojowej,
na słupach i masztach powywieszane flagi bojówek partyzanckich, niepewny wzrok
siedzących przed domami pucczan, wysokie ceny lodów w budkach. Jedynie na nadmorskim
bulwarze, wśród zgiełku w większości niczego nieświadomych turystów, można było odnaleźć
ślady wakacyjnej normalności. Przyglądając się jednak dokładniej miało się wrażenie, że
wąsaci sprzedawcy ze straganów skrywają pod ladami naładowane karabiny i każda najmniejsza
iskra, każda potłuczona butelka czy źle wydana reszta mogła pociągnąć za sobą
nieprzewidywalny ciąg wydarzeń przyczynowo-skutkowych prowadzący do niespotykanej
dotąd na tych ziemiach masakry. (...)