Gdy jegomość z Tczewa zaproponował rekreacyjną przejażdżkę po Szwajcarii Kaszubskiej nastąpiła chwila zawahania, gdyż „rekreacyjna przejażdżka” nie dla wszystkich oznacza to samo. Za dowód niech posłuży rajd Z Fidelitas po zdrowie sprzed paru lat, po którym do dzisiaj nie odnaleziono wszystkich ciał. Po chwili niepewności nastąpiła pełna aprobata tego karkołomnego wyczynu, w którym udział wziąć miało troje amatorów i jeden bezkompromisowy szaleniec z kamerą na głowie.
Spotkanie całej czwórki odbyło się w miejscu noclegu - Babim Dole. Karla wraz z Arturem przypedałowali tam aż z Tczewa i pomimo tych blisko sześćdziesięciu kilometrów w nogach wyglądali na pełną wigoru, zadowoloną z siebie parę cyklistów. Veronka i ja dotarliśmy tam z pewnym opóźnieniem gdyż zapakowanie dwóch rowerów do osobowego auta okazało się żmudnym, obfitującym w niekontrolowane wybuchy gniewu i opierającym się na metodzie prób i błędów zadaniem. W końcu jednak z poodkręcanymi kierownicami, kołami oraz grubą warstwą smaru na rękach dotarliśmy na miejsce. Po spotkaniu całej czwórki oraz złożeniu dwukołowych rumaków do kupy ruszyliśmy przed siebie. Poruszając się po Rezerwacie Jaru Raduni dotarliśmy do wsi Rutki zahaczając o znajdującą się tam elektrownię wodną nad Radunią. Będąc na nieczynnym moście kolejowym w Rutkach z zaciekawieniem przyglądaliśmy się niewielkiej macicy... tzn. niewielkiej ławicy ryb, doskonale widocznej w czystej wodzie raduńskiej toni.
Jeszcze na terenie elektrowni zaczęły dochodzić do nas niepokojące dźwięki z nieba zwiastujące niechybne zmoczenie odzieży. Po krótkiej rozterce - "czy zmoknąć w drodze do Żukowa, czy jadąc w przeciwnym kierunku" - postanowiliśmy zmierzać ku miejscu noclegu. Obfity opad uświadomił nam wszystkim, że to idealny moment, aby doprowadzić do nienagannego stanu nasze łańcuchy rowerowe. Wcześniej jednak postanowiliśmy ukryć się w przytulnym zagajniczku, z którego rozciągał się widok na wiatę przystanku autobusowego. Zagajniczek okazał się mniej przytulny niż się nam wydawało. Częściowo przemoknięci w foliowych kubrakach doczłapaliśmy się pod szczelną wiatę przystanku zastanawiając się w jaki sposób nie dostrzegliśmy jej wcześniej. Gdy Veronka wyciskała ze swoich skarpetek zadziwiająco duże ilości deszczówki, Artura łańcuch zaczynał już lśnić. Cała czwórka poczuła głód, a przemierzając kilkukilometrowy odcinek jaki został nam do Babiego Dołu mogliśmy natknąć się na tylko jedną knajpę - "Schabowy raz!". Zajazd firmowany nie przez byle kogo, bo przez tą obleśną babę, na której widok ma się ochotę na czynność odwrotną do przyjmowania posiłku. Po cudem zdobytym stoliku (ludzi tyle, że Woodstock to przy tym prywatka) i złożeniu zamówienia pozostało tylko czekać na zamówione wcześniej frykasy. Kelnerka zdążyła się zestarzeć, a nasze ciuchy wyjść z mody, ale w końcu nasze trzewia zostały udobruchane. Całkiem spore porcje dostarczyły sił na końcowy etap podróży. Jeszcze tylko kwaterunek, rundka do Żukowa czerwoną strzałą po drobne sprawunki, higiena i łyk chmielowej perły przy dźwiękach Staszka. Ukoronowaniem dnia był toast wzniesiony Cydrem Lubelskim i poczęstunek pysznym rosołem z gęsiny. Słodki sen zmorzył całą czwórkę, podczas gdy przemoczone butki wypełnione "Kurierem Kartuskim" suszyły się na specjalnie na tę okazję gorącym grzejniku.
Gdy ocknąłem się ze snu w pokoju brakowało mi jednej osoby. Choć było grubo przed szóstą, Artur od sobie tylko znanej pory dawno nie spał i zwiedzał tajemne zakamarki gospodarstwa rolnego. Przemierzając budynki z inwentarzem fotografował świnki i krówki, które ze zdumienia przecierały zaropiałe od snu oczka, zdziwione, że ktoś o tej porze zamiast spać smacznie, dzień swój zacznie. Po przyjrzeniu się kwaterze wypoczętym okiem doszliśmy do wniosku, że może i nie grzeszy ona czystością, ale za to wyposażona jest w znakomity album o Kartuzach (po znalezieniu w nim fotki Staszka nie mogliśmy myśleć inaczej). Po szybkim śniadaniu równie szybko osiodłaliśmy nasze rumaki i ruszyliśmy.
Pierwszy przystanek po kilkunastu kilometrach we wsi Ostrzyce. Pomost nad Jeziorem Ostrzyckim to miejsce, na którym z niepokojem dostrzegłem jak policzki Karli poruszają się w zawrotnym tempie... a po chwili oczom moim ukazała się pusta paczka po chipsach. Miły odpoczynek połączony z wykonaniem kilku fotek zakłóciły jedynie osy, które najwyraźniej chciały zrobić z Karoliną to samo, co ona wcześniej zrobiła z chipsami.
Następny punkt programu to punkt widokowy Złota Góra w miejscowości Brodnica Górna nad Jez. Brodno Wielkie. Oprócz upajania się widokiem byliśmy świadkami instalowania się Letniego grania z Polo TV. Każdy z nas uronił kilka łez, gdy odjeżdżając zdaliśmy sobie sprawę, że ominą nas zagrane na żywo przeboje takich grup jak CamaSutra czy Basta. W dalszym etapie podróży wartym odnotowania widokiem był niewielki piesek podróżujący w koszyku rowerowym swojej pani, który ze stoickim spokojem podziwiał otaczające go widoki. Mniej spokojni byli mijający nas kierowcy, którzy widząc smukłego mężczyznę z kamerką na głowie byli przekonani, że mają do czynienia z mobilnym fotoradarem.
Po pysznych lodach w Chmielnie pomknęliśmy w kierunku Kartuz przesmykiem okalanym przez trzy jeziora (Kłodno, Białe, Rekowo). Zanim jednak dotarliśmy do Kartuz czekał nas kilometrowy odcinek przez las, który przywitał nas całkiem stromą górką, a ugościł obfitym opadem deszczu. Po ubraniu się w przeciwdeszczowe płaszcze, przypominając przerośnięte gnomy postanowiliśmy przeczekać ten mokry atak. Po ustaniu kropel spadania wróciliśmy do pedałowania. Obiad w Kartuskiej knajpce i kolejna zupka na koncie Weronki (żurek). Po przeanalizowaniu ilości godzin pozostałych do odjazdu pociągu, którym mieli wracać Karla i Artur doszliśmy do wniosku, że nie bacząc na kolejną mżawkę należy śmigać do Babiego Dołu. Dotarliśmy na czas. Po czułym pożegnaniu pod wiejskim sklepikiem Karla i Artur zniknęli nam z oczu pedałując w kierunku okazałego, położonego w lesie, dworca PKP. My natomiast po wciśnięciu rowerków do czerwonej strzały, cudem uniknąwszy deszczu również podążyliśmy w kierunku domu.