W dniach 7-9 VIII A.D. 2003 miała miejsce druga z naszych wielodniowych
wypraw rowerowych. Tym razem za cel obraliśmy sobie Dylewską Górę (312 m
n.p.m.) - najwyższe wzniesienie Wzgórz Dylewskich i jednocześnie całej
północno-wschodniej Polski.
Wyruszyliśmy z samego rana, około godziny 0600 w kierunku Iławy,
przedzierając się przez tak egzotyczne miejscowości jak Perklice czy
też Stążki. Pierwszym przystankiem był Kamieniec Suski ze swoimi
ruinami pałacu (info
tutaj). Zawsze, gdy widzę to miejsce moje serce
ubolewa… Tym bardziej, gdy oglądam takie
fotki.
Po zwiedzeniu tego, co zostało, po chwilach zadumy nad losem pałacu,
ruszyliśmy dalej.
Niedaleko miejscowości Zielkowo, na moście nad Drwęcą zrobiliśmy
postój :] Skorzystaliśmy z rzeki by się obmyć, bo zawsze
słynęły
jej wody z czystości, szczególnie w górnym biegu.
Powołując się na ostatnie raporty o stanie środowiska woj. W-M to jedna
z najczystszych rzek w regionie (ech – zboczenie zawodowe,
musiałem tam zajrzeć).
W Grabowie zastaliśmy kościół w trakcie odbudowy po pożarze
z 1999 r. (spłonął
dach i sufit oraz organy). Wcześniej, w
Rosentalu
(Rożentalu) zauroczył nas z kolei kościółek drewniany z 1761
r., gruntownie wyremontowany w poprzednim stuleciu.
Po kolejnych 23 km byliśmy już na Dylewskiej Górze, gdzie
niestety brakuje wieży widokowej, ale mimo to udało się przecisnąć
głowy między drzewami i popatrzeć na okolicę. Jest tam jedynie wieża
przeciwpożarowa należąca do LP i jakaś przekaźnikowa stacja
telewizyjna. Mimo tak ewidentnego braku turystyka szybko zyskuje w tej
okolicy na znaczeniu – działki na sprzedaż, ośrodek, jakiś
podejrzany nowy wiadukt nad drogą, pełno domków letniskowych
(zauważyłem odwiedzając to miejsce ponownie w 2007 roku). Mogliby jeszcze
połatać drogę z Dylewskiej, bo można się zabić zjeżdżając.
Do zachodu Słońca pozostawało wtedy jeszcze sporo czasu, więc
pojechaliśmy do Dąbrówna szukać pola namiotowego.
Znaleźliśmy je
nad Jez. Dąbrówno Małe. Po całym dniu szaleńczej jazdy nie
mogliśmy opanować swojej dzikości i z impetem wskoczyliśmy do zbiornika
wodnego wywołując falę tsunami, która zmyła przeciwległą
wioskę
z powierzchni ziemi zabijając 100 tys. ludzi.
Szefa campingu nie było w momencie naszego przyjazdu, więc polecono nam
byśmy opłaty uiścili następnego dnia rano.
W końcu przyszedł czas na zasłużony sen. Mieliśmy do dyspozycji
dwuosobowy namiot, ale bez problemu zmieściliśmy się w nim w
czwórkę, dorzucając jeszcze bagaże pod nogi (do dziś
pamiętam
skurcze wynikłe z ciasnoty, ale za to było ciepełko i milutko).
Zmieściły się nawet rowery do środka i jakiś bezdomny –
niestety
był już martwy, więc obniżył temperaturę.
Spokój zakłóciła jakaś nocna libacja na obozie.
Ku
naszemu niezadowoleniu towarzycho dorwało bardzo gruby śpiewnik i
studiowało go niemal całą noc. Od
„Sokołów” do
„Przeżyj to sam”. Aż ten martwy bezdomny się
przekręcił…
Rano przyszedł czas na rewanż. W naszym zwyczaju dzień jazdy zaczynamy
bardzo wcześnie, więc wyjechaliśmy z campingu jakoś przed 0600, kiedy
jeszcze ci wszyscy alkoholicy i wykolejeńcy spali. Ominęła nas zapłata,
a chcieli nas nieźle tam okraść…
Wyruszyliśmy w stronę Grunwaldu – było niedaleko, więc to
tam, z samego rana postanowiliśmy zjeść śniadanie. Po tym jak
obejrzeliśmy co się dało ruszyliśmy w stronę Lubawy. Niestety
niedokładności kartograficzne spowodowały, że nadłożyliśmy trochę
drogi. W Lubawie rozkoszowaliśmy się niepowtarzalnym smakiem
lodów włoskich.
Kolejny nocleg znaleźliśmy nad Jeziorakiem w Siemianach. Tam znowu
chcieli nas okraść, złodzieje jedni, więc w ramach oszczędności
wzięliśmy prysznic w czwórkę w jednej kabinie. Jak tylko
spostrzegliśmy, że to świetna zabawa, zwołaliśmy kolejnych
plażowiczów, a kiedy w łaźni zabrakło miejsca impreza
przeniosła się na plażę a potem na miasto. Zamieszki
nudystów stłumiła policja przy pomocy gazu łzawiącego, a
miejscowy ksiądz odprawił egzorcyzmy i razem z wieśniakami spalił co
bardziej krewkich na stosie.
Z tych wszystkich cyrków zaniepokoiło nas trochę wieczorne
karaoke, ale na szczęście tym razem skończyło się wcześnie wieczorem.
Do Mikołajek
został nam z Siemian niewielki odcinek, więc ostatniego dnia
pozwoliliśmy sobie na trochę dłuższy sen. W drodze powrotnej
zajechaliśmy na zamek w Szymbarku,
gdzie przywitał nas miejscowy
hrabia, którego znają wszyscy, których los tam
skierował.
Po drodze trochę zmokliśmy… Ewelinę i Radzia uratowały
pelerynki… ach jak one powiewały!
Ostatnim postojem były Prabuty i rynek, gdzie zdaje się, że wydaliśmy na lody wszystkie zaoszczędzone pieniądze. Do tego stopnia, że Radek wyjął ostatnie zaskórniaki i zafundował nam jeszcze jedną, ale za to ogromną lodową kolejkę. W ten sposób nadrobiliśmy wszystkie spalone w trakcie wyprawy kalorię i wyciągnęliśmy miasto Prabuty z kryzysu gospodarczego. Dziś szczycą się odremontowanym rynkiem…