Wyprawa ta była naszym pierwszym poważnym wypadem.
Pisząc "poważnym", mam na myśli wypad wymagający większej logistycznej
fantazji, niż jakaś przejażdżka po niedzielnej mszy :P . To wtedy po raz
pierwszy przejechaliśmy powyżej setki jednego dnia, co w przyszłości miało
stać się już normą, a później nawet dobrym zwyczajem :D
Konieczne było zaplanowanie w miarę szczegółowej trasy, zaopatrzenie się w
mobilny dom oraz zabranie niezbędnych narzędzi, a także prowiantu, które
zapewniłyby nam przetrwanie w głuszy Kaszubskich lasów. Z tymi narzędziami
jak się okaże później było różnie, ale za to nasz namiot był pierwsza klasa.
To chyba jedyna wycieczka, kiedy mogliśmy spać w tak przestrzennym namiocie.
Niektórzy z nas mogli w nim nawet chodzić bez schylania się! A co
najciekawsze, wożenie tego namiociska nie wymagało specjalnego zezwolenia
ani dodatkowej przyczepki. Po prostu część konstrukcji woził Kamo, a część
Arti. I jeszcze zostało miejsca, żeby usiąść na rowerze.
Wyruszyliśmy z samego rana, przy pięknej słonecznej pogodzie i pojechaliśmy
bocznymi drogami, przez Borowy Młyn, do Białej Góry. Zjedliśmy tam drugie
śniadanie, obejrzeliśmy śluzę i udaliśmy się w stronę mostu na Wiśle.
W Mątowach, kiedy droga wzdłuż wału się skończyła, wspólnie uznaliśmy, że
nie warto odbijać na wschód i jechać asfaltem, ale lepiej skrócić sobie
dystans i dojechać do mostu w Kończewicach jadąc owym wałem. Tym bardziej,
że most było wyraźnie widać, więc po co nadkładać pedałowania...
Początkowo jechało się nieźle, ale z biegiem czasu most jakoś wcale się nie
przybliżał, a ledwo widoczne ślady ciągników na trawie porastającej wał
zaczęły znikać. Zaczęliśmy poruszać się z prędkością niewiele większą od
prędkości pieszego. Dodatkowo musieliśmy zrobić przerwę na pożywienie, bo
pora była już obiadowa.
Peleton się rozerwał i Asia, Karola i Kamo zostali z tyłu. Nikt z nas
wcześniej nie pomyślał, że na Żuławach, płaskich jak stół, obiekt znajdujący
się na horyzoncie może być odległy nawet o 5 km. (Od tamtej pory używam
słowa żuławski jako synonimu słowa płaski :] ) Ewka i ja dotarliśmy na most
pierwsi, ale czas był beznadziejny i doszliśmy do wniosku, że asfaltem, mimo
dłuższego dystansu, bylibyśmy szybciej. Most użyczył nam cienia i
postanowiliśmy czekać na pościg. Jednak minuty mijały a oni się nie
zjawiali. Dopiero po jakimś czasie zauważyliśmy towarzyszy w oddali. Kiedy
przybili do nas okazało się, że Asię wytrzęsło do tego stopnia, że urwał się
jej bagażnik. W dodatku nikt z nas nie wziął podręcznego zestawu małego
spawacza, więc konieczne było przepakowanie.
Po przekroczeniu Wisły dotarliśmy do jakiegoś sklepu, gdzie prócz prowiantu
sprzedawczyni zaopatrzyła nas w sznurek, który rozwiązał (a właściwie
związał) kilka problemów (sznurek dostaliśmy nieodpłatnie, ale żeby popisać
się mikołajską życzliwością zostawiliśmy w zamian wadliwy bagażnik).
W miejscowości Gniszewo postanowiliśmy zrobić kolejne skróty (to zapewne
upał spowodował, że nie wyciągnęliśmy wniosków zbyt szybko), aby przeskoczyć
z krajówki nr 22 na drogę wojewódzką nr 224. W ten oto sposób do błędu nr 1
(pozostawienie w domu PZMS - podręcznego zestawu małego spawacza, przy.
red.) dołożyliśmy kolejny, a mianowicie szukanie skrótów na mapie
samochodowej. Teraz już wiemy, że na takich mapach wszelkie kreski inne niż
linie pomarańczowe i czerwone to zapewne błędy w druku, albo jakieś włosy.
Przypłaciliśmy to utratą linki hamulcowej (tylnej) w rowerze Ewki, ale nie
dziwię się, bo na zjazdach na pysk po drogach żwirowych, gdzie kamienie były
wielkości krowich odchodów, należało ostro hamować. Jeśli czytający
zastanawia się teraz, czy mieliśmy linkę zapasową, to odpowiadam:
oczywiście... że nie. A jeśli czytający myśli jeszcze czemu "krowie
odchody", to... nie wiem czemu.
Jakoś udało się dojechać, do "pomarańczowej" drogi, więc mogliśmy odetchnąć.
Po każdej wyprawie rozpisujemy trasę, abyśmy w przyszłości mogli odtworzyć
dokładnie, którędy jechaliśmy, jednak w tym przypadku mam wyraźną lukę
między miejscowościami Ełganowo i Olszanka. Niemożność odtworzenia po
wyprawie tego odcinka wynikła zapewne z szoku, jaki przeżyliśmy błądząc po
okolicznym lesie. Wtedy to zrozumieliśmy, że kilometry na Kaszubach są
definiowane inaczej niż w naszych rodzinnych stronach (i z pewnością
wszędzie indziej w Polsce). Starając się dotrzeć do wspomnianej Olszanki,
która według znaku znajdowała się 2 km dalej, zaczęliśmy błąkać się po
lesie. Oczywiście zamiast zwykłej leśnej drogi, co jakiś czas musiały
trafiać się kocie łby (których rowerzyści nienawidzą), co dodatkowo
podzieliło peleton, tym razem na trzy części. Kiedy nasza intuicja zaczęła
podpowiadać nam, że dwa kilometry przejechaliśmy już dawno temu, i kiedy
dodatkowo zaczęło się ściemniać... no i kiedy las stał się jeszcze bardziej
mroczny, wtedy zaczęliśmy powątpiewać, czy jedziemy dobrze.
W końcu jednak las się skończył i pojawiły się domy. Peleton znowu się
połączył i wspólnie podjął decyzję, że trzeba jechać dalej, nad Jezioro
Przywidzkie. Wioska wyglądała na martwą, poza jednym podejrzanym typem,
który pracował na budowie (w zasadzie, to nie wiem czy budował, czy
rozbierał, bo ja bym stamtąd uciekał). Wskazał nam
drogę do Miłowa, którą pokonaliśmy w rekordowym tego dnia tempie. Kiedy
dotarliśmy do Miłowa, było już po zachodzie Słońca, ale stamtąd do jeziora
był tylko już rzut beretem.
Właściwie jeśli rzucić stamtąd ten beret, to poszybowałby na sam dół doliny
i wpadł do jeziora. Przez największe krzaczory, bardzo stromym zejściem
musieliśmy sprowadzać nasze obładowane rowerki. Nie było mowy o zjeżdżaniu,
chyba że ktoś chciałby się na sam koniec dnia zabić.
Na zakończenie dnia przyszło nam rozstawiać namiot po ciemku. Dopiero
później rozpaliliśmy ognisko. Pamiętam jeszcze, że już potem nie chciało mi
się nic, więc zjadłem konserwę jak jogurt, czyli bez zbędnych ceregieli.
Dzień zakończyliśmy z 96 kilometrami na liczniku. Wtedy był to dla każdego z
nas rekord.
Będąc bardzo blisko celu, drugiego dnia mogliśmy sobie pozwolić na dłuższy
sen i małe biwakowanie nad malowniczym, rynnowym Jez. Przywidz.
Ranek przywitał nas przelotnym deszczem. Po widnemu wydedukowaliśmy, że
wokół jeziora jest droga, a nasze pole biwakowe służyło komuś już wcześniej.
Ponieważ Kamil zabrał ze sobą swoją mobilną "kuchenkę", na śniadanie była
przepyszna jajecznica.
Natknęli się na nas tubylcy, przejeżdżający bryczką, ale najwyraźniej nie
byli wrogo nastawieni, bo bez słowa pojechali dalej. Kiedy mieliśmy
odjeżdżać, zaczęło kropić, więc każdy z nas starał się "uszczelnić"
zakładając kurtałkę. Każdy, poza Karolą, która kurtki zapomniała (ale nie
zapomniała worków na zwłoki - patrz fotka).
Z Przywidza na Wieżycę dotarliśmy już bez większych kłopotów. Przy okazji po
raz pierwszy mieliśmy okazję poznać, co oznacza ignorancja kierowców
samochodów, kiedy jechaliśmy drogą wojewódzką nr 20. Od wtedy niewiele się
zmieniło.
Gdy wdrapaliśmy się na wieżę widokową przyszła pora wytchnienia i radości z
osiągniętego celu. Oddaliśmy się kontemplacji piękna kaszubskich
krajobrazów.
Osobiście do tego stopnia zakochałem się w Kaszubach i Wieżycy, że jeszcze
dwukrotnie, w 2006 i 2007 roku, wracałem rowerem ze współtowarzyszami do
tego miejsca.
Na wieży wypatrzyliśmy sobie (na mapie) miejsce na nocleg i tam się
udaliśmy. Padło na Jeziorem Grabowskie. Kiedy już się tam zjawiliśmy,
natknęliśmy się na starszych wiekiem wędkarzy, którzy zapewnili nas, że nad
jeziorem możemy spokojnie się rozbić. Tak więc Asia, Karola i Kamo zajęli
się budową domu, a Ewka i ja pojechaliśmy na cmentarz po wodę (no co w tym
dziwnego?).
Po powrocie zauważyliśmy naszych kolegów wędkarzy, jak klęczą w trawie i coś
zajadają. Okazało się, że nieopodal jeziora ukryte jest poletko truskawkowe.
Zachęcili nas, byśmy się poczęstowali zapewniając jednocześnie, że jest
"niczyje", bo przecież "takie zarośnięte". Pomyśleliśmy: "świetnie, będziemy
mieli urozmaiconą kolację". Gdy w najlepsze hasaliśmy między truskawkami
zajadając się i zbierając do kubeczków, podjechał samochód i wyskoczył z
niego jakiś jegomość. Zaczął biec w naszą stronę klnąc i zapewniając, że
nasz pozabija. Ponieważ nie mieliśmy przy sobie niczego, czym moglibyśmy się
bronić, postanowiliśmy negocjować i wyjaśniliśmy, co się wydarzyło. Gościowi
prawie mózg eksplodował ze złości, ale w końcu postanowił litościwie, że nas
puści wolno. Żeby nie wzbudzać podejrzeń i nie zdradzić, że jest nas więcej
(bo może działka nad jeziorem też jego) odjechaliśmy w przeciwnym kierunku i
poczekaliśmy, aż nerwus zniknie za horyzontem.
Z jego powodu noc nie była zbyt spokojna, ale zrezygnowaliśmy z wystawiania
warty :) Z kolei kolacja, znów dzięki mobilnej kuchni Kamila, składała się z
ciepłego posiłku.
Ostatniego dnia wyruszyliśmy z samego rana, aby zdążyć przed zachodem wrócić
do Mikołajek, oraz aby ten maniakalny, psychopatyczny zabójca nie
poćwiartował nas przyrządzając sobie śniadanie.
W drodze powrotnej zajechaliśmy do Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie, ale
że było bardzo wcześnie jak dla muzeum, toteż było zamknięte. Nie mogliśmy
czekać, tym bardziej, że wcześniej nadłożyliśmy kawałek drogi (a to dlatego,
że układ urbanistyczny Grabowa Kościerskiego, na pozór jasny i klarowny, tak
naprawdę okazuje się nie do zrozumienia dla nieszczęśliwie przejeżdżającego
tamtędy turysty). No ale gdybyśmy nie zabłądzili, nie bylibyśmy tak blisko
Będomina. W niedalekim Lubaniu po raz kolejny postanowiliśmy "skrótować",
ale tym razem bez większych pomyłek (w ostatniej chwili zauważyliśmy, że
jedziemy nie w tę stronę).
Do Skarszew jechaliśmy niemal bezwysiłkowo, zjeżdżając cały czas w dół. W
nagrodę, za takie przyspieszenie zaszaleliśmy kupując sobie w Skarszewach
ogromne lody.
Tym razem nie mieliśmy wątpliwości, że nie należy jechać wałem, gdy
zjawiliśmy się nad Wisłą. Do Mątów pojechaliśmy przez Bystrze (niestety,
wtedy droga nie była jeszcze naprawiona).
Generalnie cała powrotna trasa w ilości 135 km "przejechała się" bez
większych zapaści (owe 135 km czekały do września na pobicie). Kilka
kilometrów za Sztumem wyjechał nam naprzeciw Ewki tata razem z naszym kolegą
Piotrkiem i pilotowali peleton do jego triumfalnego wjazdu na ulice
Mikołajek Pomorskich.
W ten sposób zakończyła się pierwsza wielka wyprawa mikołajskiej ekipy
bajkerów, jeszcze bardziej rozbudzając w nas rowerowego bzika i pobudzając
do rozmyślań nad kolejnymi przygodami.