Masyw Śnieżnika po raz drugi stał się celem wycieczki rowerowej naszej ekipy, jednak tym razem mieliśmy w zamiarze objechać nie tylko znane z poprzedniego roku kąty, ale również te wcześniej pominięte. Jako termin wyjazdu obraliśmy okolice weekendu majowego, które świetnie pasowały Błażejowi, a z kolei Karolinie i mnie nie do końca, gdyż musieliśmy stawić się na weselichu mojej kuzynki ostatniego dnia kwietnia. W związku z tym podzieliliśmy wyjazd na dwa etapy, z których w obu uczestniczył tylko Blase. My zakończyliśmy wyjazd 29. kwietnia, zaś 1. maja do Błażeja dołączył kolega Paweł z Wrocławia.
Nocnym pociągiem z Tczewa udaliśmy się na południe. Po drodze – w Poznaniu – dosiadł się do nas jadący z Świnoujskiego kurortu Blase. Już na dzień dobry zrobił na nas wrażenie swoim nowym rumakiem ze stajni Treka oraz sakwami Ortlieba, dzięki którym wsiadanie w amoku zamieszania typowego dla odjazdu polskiego pociągu jest zawsze pod kontrolą. Jednym błyskawicznym ruchem ściągnął sakwy z bagażnika i znalazł się z nimi i z rumakiem w przedziale, podczas gdy kierownik pociągu nie zdążył jeszcze zadąć w gwizdek.
Mimo że był środek nocy, sen nas nie zmógł. Nad mapami omawialiśmy plan wycieczki i szukaliśmy ukrytych w przewodnikach atrakcji regionu. Dopiero nad ranem zmrużyliśmy oko, jednak nie na długo, gdyż czekała nas szalona przesiadka na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Szalona, gdyż wliczając obowiązkowe spóźnienie naszego TLK skasowaliśmy każdą z czterech minut, jakie nasza kolej przewidziała nam na przesiadkę. My jednak byliśmy na to przygotowani, bo wcześniej przeprowadziliśmy rekonesans studiując poniemieckie plany dworca z oznaczonymi numerami peronów i torów. Wiedzieliśmy dokładnie ile dzieli nas kroków z pociągu A, przyjeżdżającego na tor 6. przy peronie III, do pociągu B odjeżdżającego z toru 8. przy peronie IV. Jednak na nic by się to zdało, gdyby nie interwencja kierownika pociągu, który przystopował trochę pociąg osobowy do Międzylesia.
Metodą sprawdzoną w przeszłości, wysiedliśmy na stacji Damaszków, skąd dzieliło nas niespełna 10 km do Międzygórza – naszej bazy wypadowej. Obowiązkowo z noclegiem w Willi Weronika (gorąco polecamy).Nasz gospodyni, Pani Diana, pozwoliła nam nagiąć trochę dobę hotelową, gdyż w Międzygórzu byliśmy już przed dziesiątą rano. Po smakowitej kawce i ciachu w kawiarni Millennium, wprowadziliśmy się do naszego przytulnego pokoiku na poddaszu.
Dla Karoliny wycieczka ta była dopiero drugą wizytą w górach w życiu, a pierwszą na rowerze, stąd chciałem przekonać ją do niezbyt forsownej „aklimatyzacji” zostawiając prawdziwe pedałowanie pod górę na następny dzień, kiedy odeśpi i wypocznie po nocnej podróży pociągiem. Po burzliwej dyskusji i przy jej nieugiętym stanowisku, zdecydowaliśmy jednak dać sobie w kość od razu na powitanie, więc wsiedliśmy na rowerki i pojechaliśmy na Górę Igliczną.
Nowiutka biało-różowa strzała Karoli na początku niechętnie dawała się namówić na jazdę z prędkością sakwiarza, jednak już sam podjazd poszedł Karoli bardzo sprawnie i „bezboleśnie”. Nie bez znaczenia był fakt, że pod samo sanktuarium na Iglicznej prowadzi gładziutki asfalt, co czyni podjazd bardzo przyjemnym. Po obejściu sanktuarium udaliśmy się do pobliskiego schroniska na zasłużone lody, po czym z odpalonymi kamerkami zjechaliśmy z powrotem na dół, co dokumentuje poniższy klip.
W Międzygórzu, po zakupach, udaliśmy się nad malowniczy Wodospad Wilczki – obowiązkowy punkt programu dla odwiedzających tę miejscowość
Do najokazalszej z polskich jaskiń warto kupować bilety z wyprzedzeniem, gdyż w sezonie możemy się rozczarować. Pomaga w tym serwis internetowy, gdzie można wybrać dzień i dostępne godziny. My zabukowaliśmy bilety na godzinę jedenastą, co dawało nam spory zapas czasu na dotarcie do niedźwiedziej jamy rowerami z Międzygórza. Pomimo jednej kartograficznej wpadki połączonej z jazdą na pamięć (w końcu wcześniej jechałem tamtędy raz w życiu, więc mam prawo mówić, że znam ten las jak własną kieszeń), zjawiliśmy się pod jaskinią o czasie i po przekazaniu gratów do przechowalni bagażu, mogliśmy udać się na eksplorację skalnych głębin.
Jaskinia, turystyczna perełka regionu, jest najdłuższą jaskinią w Sudetach i szczerze polecamy wizytę w niej każdemu, kto odwiedzi Kotlinę Kłodzką. Zainteresowanych odsyłamy do licznych artykułów na jej temat dostępnych w Internecie, a na zachętę prezentujemy kilka zdjęć.
Zaspokoiwszy naszą ciekawość musieliśmy zaspokoić również nasz głód, a nie ma lepszego miejsca dla bikerów niż lokal Biker’s Choice w Kletnie. Wprawdzie na co dzień odwiedzają go odziani w skóry bikerzy na warkoczących machinach, jednak my mieliśmy w naszym gronie motocyklistę z krwi i kości – Błażeja, który momentalnie zauroczył się w tym miejscu. Warto wspomnieć, że serwowane w restauracji porcje nie są dla jakichś chucherek, ale dla normalnych głodnych ludzi.
Z Biker’s Choice podjechaliśmy kawałek pod górkę do starej kopalni uranu, gdzie podczas krótkiej wycieczki mogliśmy wysłuchać historii wydobycia tego pierwiastka w regionie Masywu oraz obejrzeć piękne wystąpienia lokalnych minerałów.
Na koniec dnia czekał na nas gwóźdź programu jeśli chodzi o rowerowy aspekt wycieczki, to jest podjazd i zjazd z Przełęczy Puchaczówka. Karolinę ucieszył fakt, że jadąc od strony Kletna część podjazdu zostawiliśmy za sobą – pod górkę pozostał nam krótki odcinek przez Sienną. Z przełęczy mogliśmy nieprzerwanie przez około 9 km śmigać w dół z wiatrem we włosach (co niektórzy).
W ramach odpoczynku po trudach pedałowania dnia poprzedniego, część porannej trasy pokonaliśmy pociągiem. Wysiadłszy na stacji Bardo mieliśmy do Srebrnej Góry i na sam szczyt góry, na której wzniesiono twierdzę, niespełna 20 km. Fortyfikacja Srebrna Góra należała swego czasu do najnowocześniejszych w Europie budowli tego rodzaju. Mimo upływu lat i braku funduszy na jej gruntowny remont, ciągle robi wrażenie, choć sytuacja ostatnimi laty trochę się zmienia, i niektóre jej fragmenty przywracane są do należytego stanu. Warownię można zwiedzać i naprawę warto z tej sposobności skorzystać, gdyż za cenę biletu nie zostanie odbębniona nudna lekcja historii. Przewodnik w stroju z epoki żartobliwie przybliży warunki, w jakich żyli rekruci oraz zaprezentuje jak strzelano z broni czarnoprochowej. Zasłużeni rekruci z szeregów wycieczkowej grupy będą mogli zakupić pamiątkową monetę.
Nie lada atrakcją jest widok z korony Donżonu, skąd rozpościera się panorama Masywu Śnieżnika, Gór Opawskich, Bardzkich i Sowich.
W drodze powrotnej, w miejscowości Wojbórz, natrafiliśmy na odpust. Traf chciał, że na odpustowym placu zajadaliśmy się lodami, a nadmiar czasu, jaki mieliśmy na obserwowanie stoisk z zabawkami, zaowocował szalonym pomysłem zakupu baloników z helem. Karola do tej pory twierdzi, że balonik przywiązany do bagażnika znacząco ulżył jej w pokonywaniu kolejnych wzniesień, stąd uznaliśmy ją z Blasem za wynalazczynię SIORBO (Systemu Inteligentnego Odciążania Roweru Balonikiem z Odpustu). Drużyna B. zgłosiła już w tej sprawie wniosek o patent, więc wara od pomysłu domowi majsterkowicze.
Po drodze, w Kłodzku, zatrzymaliśmy się jeszcze na obiadek i (oczywiście) lody, po czym wczesnym wieczorkiem zameldowaliśmy się w Międzygórzu. Jakby mało nam było słodkości, w Międzygórzu spędziliśmy jeszcze kilka chwil w Cafe Marianna (gorąco polecamy).
Na ostatni dzień wspólnej jazdy zostawiliśmy sobie wizytę w jednym najbardziej klimatycznych schronisk, jakie było mi dane odwiedzić – PTTK Jagodna w Spalonej. Warto tutaj zachęcić potencjalnych odwiedzających do skosztowania serwowanych tam posiłków, gdyż są naprawdę smaczne a porcje solidne (polecam grule z gzikiem lub placki sudeckie). Całe menu można przestudiować na stronie FB schroniska.
Zjeżdżając z Przełęczy Spalonej Karola pożegnała się ze swoim kolorowym balonikiem i wypuściła go na wolność. Błażej próbował nawet uwiecznić ten moment na fotografii, jednak spust migawki jego aparatu nieszczęśliwie zaciął się w najważniejszym momencie, co zaowocował ledwo zauważalną plamką na tle niebieskiego nieba (z dziennikarskiego obowiązku poniżej prezentujemy zdjęcie w wysokiej rozdzielczości – powodzenia w poszukiwaniach balonika).
W planie tego dnia mieliśmy jeszcze eksplorację niedokończonej elektrowni szczytowo-pompowej Młoty pod Bystrzycą Kłodzką, jednak wejścia do budowli strzegą kraty i betonowe „drzwi”, stąd musieliśmy nasze zamiary przełożyć na termin po zakupach materiałów wybuchowych.
Przed Bystrzycą o mały włos nie zmokliśmy do suchej nitki, (uratował nas wiejski dom kultury w a potem przystanek autobusowy), jednak co się odwlecze, to nie uciecze i w końcu pokapało na nas i na tej wycieczce. Dotarliśmy jednak cali i zdrowi do Międzygórza i przyszedł czas na pożegnanie. Błażej kontynuował wycieczkę przez kolejne dni, podczas gdy my udaliśmy się w drogę powrotną na płaską północ.
Dnia piątego przyszedł czas pożegnań. Karla i ja udaliśmy się z samego rana na pociąg do Wrocławia, skąd dalej skierowaliśmy się do Tczewa. Blase mógł tego dnia pozwolić sobie na trochę dłuższy sen, ale mimo to nie wstał zbyt późno i niejako bez planu postanowił pojechać w kierunku Śnieżnika a potem Stronia Śląskiego i Lądka Zdroju. Na początek zmierzył się z ambitnym podjazdem leśnymi traktami na Przełęcz Śnieżnicką i dalej do schroniska na Hali Pod Śnieżnikiem. Na uwagę zasługuje fakt, że podjazd łyknął na raz, co musiało skutkować koniecznością podsuszenia ciuchów. Na jego szczęście w schronisku nie było wielu turystów, dzięki czemu mógł obwiesić każde krzesło i jeszcze zostało miejsca, żeby się rozsiąść i zjeść smakowite naleśniki.
Właściciel był tak miły, że postanowił przypilnować rowerek oraz cały ten lumpeks, dzięki czemu Blase mógł już pieszo udać się na szczyt Śnieżnika. Przez Masyw przedzierały się chmury, stąd widoczność z wierzchołka była słaba a i na turystów niełatwo było się natknąć. Po zapoznaniu się z tablicami informacyjnymi oraz wdrapaniu na stertę gruzu – pozostałości po pięknej wieży widokowej, Błażej wrócił do schroniska, podziękował właścicielowi za gościnę i udał się do Lądka Zdroju znaną już drogą koło Jaskini Niedźwiedziej, przez Kletno (tym razem bez przerwy w Biker’s Choice), Starą Morawę i Stronie Śląskie.
Blase nie byłby sobą, gdyby po prostu do Lądka wjechał rowerem główną szosą, więc wybrał wariant przez Góry Złote, a konkretnie drogą sąsiadującą z Przełęczą Karpowską, wijącą się alejami parkowymi na zboczach Trojaka. Z relacji Błażeja wynika, że miasto jako uzdrowisko najlepsze lata ma za sobą i jego potencjał jako kurortu pozostaje niewykorzystany. Mimo to ryneczek oraz zabudowa i malownicza lokalizacja robią wrażenie, co musiało skończyć się dłuższą przerwą na chwilę refleksji i odpoczynku przy smakowitym lodziku.
Nasz samotny wycieczkowicz udał się następnie, po raz kolejny na tej wyprawie, na Przełęcz Puchaczówkę, tym razem zdobywając ją szosą z samego Stronia. Kawałek za przełęczą wjechał na starą drogę serwisową prowadzącą pod radiowo-telewizyjny ośrodek nadawczy na Czarnej Górze, wydłużając sobie w ten sposób podjazd do 12 km. Nie mając jednoznacznej odpowiedzi po lekturze mapy jak spod nadajnika dostać się na wieżę widokową, postanowił obejść teren stacji wokół ogrodzenia, co okazało się starzałem w dziesiątkę. Zostawiwszy rower i graty pod podestem górnej stacji kolejki krzesełkowej wyciągu narciarskiego, udał się na wieżę widokową podziwiać panoramę okolicy przy pięknej słonecznej pogodzie.
Z racji późnej pory Blase zdecydował się wrócić do Międzygórza leśnymi trasami z kierunku ulicy Sanatoryjnej. Po początkowej kartograficznej wpadce i zagalopowaniu się na stoki Żmijowca, udało się niejako na czuja odnaleźć właściwą drogę. Przy zapadającym zmroku i wyczerpujących się bateriach oświetlenia, trudno było nie tylko analizować mapę, ale i poruszać się po lesie. W takich warunkach powrót dłużył się niesamowicie i ogromna była radość Błażeja, kiedy w końcu wjechał na asfalt, minął Cafe Marianna i zobaczył na końcu ulicy przytulną willę pani Diany.
Dnia szóstego przyszedł czas przeprowadzki do innej kwatery. Z racji atrakcyjnego terminu nie udało się zarezerwować miejsca u Pani Diany na cały tydzień i Błażej postanowił przeprowadzić się bliżej zachodniej części Kotliny Kłodzkiej, do Długopola Dolnego.
Bez nadmiernego pośpiechu, spakowawszy się i pożegnawszy z panią Dianą, udał się do kwatery u Olsena. Po drodze obejrzał widzianą wcześniej tylko z drogi do Międzygórza zaporę na rzece Wilczce. W Długopolu zostawił bagaże, gdyż gospodarze porządkowali jeszcze nieład po poprzednich gościach, po czym udał się przez Różankę na południe do Międzylesia. Wcześniej zrobił jeszcze grube zakupy, gdyż był ostatni dzień kwietnia i majówka zaczynała się na dobre. W sklepie znanego dyskontu spożywczego, którego budynek wyglądał jak stary kurnik, odbywała się akurat kontrola. Nie była to na szczęście kontrola przeprowadzana przez Błażeja, gdyż w takim przypadku sklep zostałby zamknięty w pięć minut, po czym zamiast smakołyków i piwa wróciłyby do niego grzędy i kury.
W Międzylesiu Błażej spotkał miejscowego kloszarda Andrzeja, który okazał się prawdziwym powsinogą, jako że dowiedziawszy się skąd przyjechał Blase, bez chwili namysłu przywołał nazwę świnoujskiego lokalu Penelopa, gdzie stęsknione żony przy alkoholu czekają na swoich mężów-marynarzy. Zadziwiające jak sława tej knajpy przekracza granice miasta i znana jest ona nawet na drugim końcu Polski. Uspokoiwszy Andrzeja, że Penelopa ma się dobrze i żon tam nie brakuje, nadszedł czas zdobyć Trójmorski Wierch – jedyne miejsce w Polsce, gdzie zbiegają się zlewiska trzech mórz (Bałtyckiego, Czarnego i Północnego).
Drogą przez Pisary i Jodłów dotrzeć można czerwonym szlakiem rowerowym do granicy państwa, gdzie na zboczu Jasienia wchodzi się na wierzchołek biegnącym granicą pieszym szlakiem oznaczonym kolorem zielonym. Tak też pokierował się Blase, jednak nie dane mu było wjechać na sam Wierch, gdyż trudny kamienisty i śliski szlak zmusił go do prowadzenia, a czasem nawet do noszenia roweru. Wież widokowych w okolicy nie brakuje, ale ta „trójmorska" robi wrażenie wysokością i widoczną zeń panoramą. Piękne widoki, w tym na Śnieżnik Kłodzki, oraz cisza i brak tłumów turystów, zachęcają do dłuższego postoju w tym miejscu.
Wróciwszy na krzyżówkę szlaków, Blase pojechał dalej do Czech. Fakt przekroczenia granicy można było poznać nie tylko po znaku, ale również po jakości dróg rowerowych i przede wszystkim po ich świetnym i niepozostawiającym wątpliwości oznakowaniu.
Mając za sobą niespełna 60 km pozostało już tylko zjechać drogą rowerową nr 4068 do głównej szosy prowadzącej przez Przełęcz Międzyleską do Międzylesia i dalej do Długopola. Odcinek ten minął bardzo szybko i po rundzie honorowej w Długopolu udało się dobić tego dnia do setki, bo dzień bez setki dniem straconym – jak mawiamy żartobliwie w kręgach naszej Drużyny.
Tego dnia okazało się, że Paweł nie dołączy jeszcze do wycieczki i Blase po raz kolejny samotnie wyjedzie w trasę. Z mojego polecenia postanowił udać się w Góry Bialskie, które rok wcześniej zrobiły na mnie duże wrażenie.
W roku 2013 zachwyciłem się Górami Bialskimi, gdzie pośród malowniczych wzniesień wiją się stare, ale ciągle w dobrym stanie, drogi asfaltowe wyłączone z ruchu samochodowego lub o jego znikomym natężeniu, jak również leśne ścieżki świetne nadające się do pedałowania. Blase musiał tam pojechać i postanowił dostać się tam przez Puchaczówkę (862 m n.p.m.) oraz Stronie Śląskie. Siódmego dnia wycieczki przyszedł jednak kryzys i wjazd na pierwszą przełęcz nie odbywał się na obrotach, do których Blase był przywykły. Zjechawszy do Stronia udał się więc na obfity posiłek regeneracyjny, po czym przez Gierałtów wjechał w Góry Bialskie, wspinając się na Przełęcz Dział (922) i Przełęcz Suchą (1002). Tego dnia, a był to pierwszy dzień maja, rowerzystów na szlakach było wielu. W okolicach Przełęczy Płoszczyny (817) spotkał liczną grupę składającą się z rodziny i przyjaciół, w tym dzieci, z których te najmniejsze wygodnie podróżowały sobie w rowerowych przyczepkach.
Zdobywszy Przełęcz Staromorawską (794) postanowił wrócić przez Przełęcz Śnieżnicką (1123), którą zdobywaliśmy już drugiego dnia wycieczki w drodze do jaskini. Pomimo niejednoznacznych opisów na mapie, przy całej masie rozdroży i odnóg, których próżno szukać nawet na najlepszych kartach, udało się sprawnie wdrapać na Śnieżnicką i dalej przez Górę Parkową zjechać do Międzygórza. Z relacji wiem, że zjazd ten był szaleńczy. Przy braku dzwonka (w takiej sytuacji i tak lepiej trzymać kierownicę oburącz) trzeba było ostrzegać licznych piechurów dźwiękiem hamowania, żeby zrobili miejsce pędzącemu kolarzowi zjazdowemu.
Pomimo trudnego początku dnia, Błażej odzyskał siły i bez trudu wyznaczył swoją wersję trasy sześciu przełęczy. Potwierdził jednocześnie, że Góry Bialskie to jeden z najciekawszych zakątków Polski pod względem możliwości uprawiania turystki rowerowej.
Tego dnia wreszcie do wycieczki dołączył Paweł z Wrocławia i ekipa wybrała się w kierunku Błędnych Skał w Górach Stołowych. Pogoda była dżdżysta i prognozy były pesymistyczne. Z map radarowych i satelitarnych wynikało, że nad Dusznikami i Kudową kotłuje się i kurtki przeciwdeszczowe z pewnością pójdą w ruch.
Mimo to nie warto było siedzieć w domu i chłopacy wyruszyli bez wahania. Zaczęli dzień od niełatwego podjazdu na Przełęcz Nad Porębą (690), jednak z racji zachmurzenia niewiele zeń zobaczyli. Po niespełna 20 kilometrach jazdy Drogą Śródsudecką w dolinie Dzikiej Orlicy odbili na Drogę Dusznicką – zjazd, który zapadnie im na długo w pamięci. Deniwelacja 250 m na odcinku około siedmiu kilometrów, w połączeniu z padającą mżawką i przy temperaturze odczuwalnej rzędu kilku stopni, dała się w znaki. Dla uplastycznienia ukształtowania terenu warto nadmienić, że zimą Droga Dusznicka jest jednokierunkowa.
W Dusznikach Zdroju, z powodu niesprzyjającej pogody, turystów było niewielu. Do tego wczesna pora powodowała, że lokale w większości były jeszcze zamknięte. Otwarta była za to pijalnia wód, gdzie Paweł i Błażej, zaopatrzeni w kubeczki, degustowali wody mineralne o najróżniejszych smakach i najdziwniejszych nazwach, odnosząc czasem wrażenie, że piją mieszaninę minerałów przepuszczoną przez jakąś starą, skorodowaną rurę. Po takiej dawce uzdrawiających mikro- i makroelementów przypomniał o sobie głód. Udało się znaleźć jeden otwarty lokal o nazwie Oaza, położony nad samą Bystrzycą Dusznicką. Nasi „kuracjusze” nie tylko najedli się tam do syta (Błażej nie byłby sobą, gdyby nie zamówił czegoś spoza karty), ale również osuszyli, gdyż właściciel włączył ogrzewanie dla swoich jedynych tego poranka gości.
Przyszła pora jechać dalej, do Kudowy Zdroju, malowniczą i górzystą trasą przez Wzgórza Lewińskie. Kudowa, odległa o zaledwie kilkanaście kilometrów, zaskoczyła ich całkowicie odmienną aurą. Temperatury powyżej 20 stopni i tłumy turystów przypomniały jak różna może być pogoda w górach na tak niewielkim obszarze.
Z powodu kolejki turystów, której końca zdawało się nie widać, z programu wycieczki wypadło zwiedzanie Kaplicy Czaszek. Pozostało jechać w kierunku Błędnych Skał. Po kilku nietrafionych drogach, dzięki wskazówkom tubylców, udało się dojechać pod samą kasę i tam zostawić rowery, aby pokonać skalny labirynt pieszo. Chłopacy mieli szczęście, bo z racji majówkowych tłumów w kasie zabrakło biletów i na czas dowozu nowych, turystów wpuszczano za darmo. Udało się zaoszczędzić na kilka piw. Trasa, której przejście zajmuje około godziny, robi wrażenie i jest o wiele ciekawsza, niż znana nam ze Szczelińca Wielkiego z wycieczki z roku 2011. Jest dużo bardziej wymagająca, zawiła, jest więcej przeciskania i zabawy.
Droga z Błędnych Skał do parkingu przy Drodze Stu Zakrętów była zatłoczona samochodami i nawet jadąc rowerem trzeba było czasem przystawać, żeby kogoś przepuścić. Chłopacy udali się w drogę powrotną do Dusznik przez Łężyce, skracając sobie dystans i unikając wspinaczki Wzgórzami Lewińskimi. W Dusznikach, z racji późnej pory popołudniowej, wypadało się posilić. Znając jeden świetny lokal nie zastanawiali się długo. Przy smakowitym jadle zapadła decyzja, aby tym razem wracać pociągiem. W słuszności decyzji Błażej i Paweł utwierdzili się jak tylko do pociągu weszła urocza pani konduktor o blond włosach i figurze, na której mundur lepiej już leżeć nie mógł. Niewiele brakowało, a kupiliby bilety miesięczne.
Pociągiem udało się dojechać do samego Długopola Zdroju. Wieczorem nasi wycieczkowicze wyszli jeszcze na wioskę i udali się do nowo otwartej knajpy, aby spieniężyć zaoszczędzone tego dnia na biletach złotówki.
Jeśli pogoda poprzedniego dnia była zła, to dnia ostatniego była już kompletnie beznadziejna. Na samo dzień dobry ekipę przywitał deszcz i 4°C. Ulewa opóźniła poranny wyjazd. Przez Gniewoszów i dalej Autostradą Sudecką wjechali na Przełęcz Nad Porębą i dalej na Przełęcz Spaloną do PTTK Jagodna. Kiedy tylko wyjechali z lasu na otwarty teren zboczy Jedlnika, temperatura spadła poniżej zera i zaczął padać śnieg. Ubrani w co tylko mieli musieli co kilka kilometrów przystawać, aby rozgrzać ręce. Niebywale zmarznięci dotarli w końcu do schroniska, gdzie posilili się i ogrzali. W porównaniu z dniem czwartym, tym razem w Jagodnej były tłumy i ledwo udało się przecisnąć do grzejnika i osuszyć. Do tego tłumy te miały niemały apetyt i z karty dań zdążyło zniknąć już sporo przysmaków. Błażej był szczęśliwy, że zdołał jeszcze sprzątnąć komuś sprzed nosa ostatni kawałek szarlotki (zaraz po tym, jak wchłonął jajecznicę z sześciu jaj).
Nie pozostawało nic innego jak wrócić najkrótszą drogą do kwatery. Niestety, ta najkrótsza droga była ostrym zjazdem, a przy takiej pogodzie wiadomo, co to oznacza. Momentami ciężko było utrzymać nieruchomo kierownicę, bo ręce trzęsły się z zimna, a padający śnieg wymagał dodatkowej uwagi na serpentynach. Udało się bezpiecznie zjechać do Bystrzycy i dotrzeć do Olsena. Na szczęście na dole było już ciut cieplej i bez opadów.
Zapadła decyzja o zakończeniu wycieczki i wyjeździe jeszcze tego samego dnia do Wrocławia, gdzie Błażej, z przewodnikiem Pawłem, zwiedził jeszcze Stare Miasto. Tak oto wyprawa w Kotlinę Kłodzką przeszła do historii wojaży Drużyny B.
Zachęcamy wszystkich miłośników jazdy rowerem w górach do wycieczki w Kotlinę Kłodzką, gdyż Masyw Śnieżnika, Góry Bialskie, Bystrzyckie, Złote, Bardzkie, Dolina Orlicy, Wzgórza Lewińskie i Góry Stołowe pozostaną wysoko na naszej liście rowerowych perełek Polski.