Co raz mniej jest w Polsce gór, przez które nie przejeżdżaliśmy, lub o które się chociaż nie otarliśmy. Jednym z ciągle dziewiczych dla nas terenów pozostawał Masyw Śnieżnika, stąd zapadła decyzja, aby odwiedzić i ten region. A jeśli Masyw Śnieżnika, to najlepszą bazą wypadową na wycieczki po okolicy jest Międzygórze.
Przewóz rowerów tradycyjnie, z duszą na ramieniu, powierzyliśmy polskiej kolei. Sprawia to z każdym rokiem co raz więcej trudności i żeby nie rozdrapywać ran, pominę w tej relacji ten najsmutniejszy etap naszej wyprawy.
Do Międzygórza koleją nie dojedziemy, ale dotrzemy (przy odrobinie szczęścia i samozaparcia) do leżącego między Bystrzycą Kłodzką a Międzylesiem Domaszkowa. Stamtąd pozostaje już tylko rzut beretem, więc z sakwami na pace można podjechać te ostatnie dziesięć kilometrów w głąb gór.
Jeśli kiedyś zarezerwujecie w Międzygórzu kwaterę i gospodyni w odpowiedzi na pytanie o numer konta bankowego poprosi was o przelew pocztowy, to się nie zdziwcie. W Międzygórzu nie ma bankomatu, więc dla gospodarzy przekaz pocztowy bywa wygodniejszy. Jest za to w Międzygórzu niepowtarzalny klimat ukrytej pośród gór malowniczej wioski, z drewnianą zabudową w stylu szwajcarskim, gdzie szumu górskiego potoku nie zagłusza zgiełk masowej turystyki. Jest tam wszystko to, czego „górołaz” może potrzebować. W temacie zakwaterowania z kolei można trafić, tak jak my, na prawdziwą perełkę w przystępnej cenie. Gorąco polecamy Willę Weronika i pozdrawiamy naszą Panią Gospodynię.
Chyba nigdy nie zapomnę, jak już po zachodzie Słońca wjeżdżaliśmy do Międzygórza krętą, brukowaną uliczką z górującymi nad nią zabytkowymi pensjonatami i pochylającymi się nad całością zalesionymi, stromymi zboczami doliny rzeki Wilczki. Światła w rozświetlonych knajpach i dobiegające zeń głosy turystów oznajmiały, że dzień na szlaku powoli dobiegał końca. My, pełną piersią wdychając rześkie wieczorowe górskie powietrze, niecierpliwie oczekiwaliśmy dnia kolejnego, aby w pełni rozpocząć naszą kolejną przygodę z górami.
Pobyt w Masywie rozpoczęliśmy od pieszej wędrówki na Śnieżnik (1425 m n.p.m.). Po całodziennej podróży pobudka nie była łatwa, ale widok z okna naszej kuchni na budzące się do życia Międzygórze oraz bezchmurna pogoda, zmotywowały nas skutecznie do wczesnego wyjścia na szlak tradycyjnie nie później niż o szóstej rano.
Gdy Słońce zaczynało odważnie przebijać się przez korony drzew, wychodziliśmy już z lasu wprost do schroniska na Hali Pod Śnieżnikiem. Pierwsze wycieczki opuszczały budynek, a my spoczęliśmy w stołówce, aby posilić się trzecim śniadaniem tego dnia (pierwsze przed wyjściem z domu, a drugie na szlaku). Wybór padł na jajecznicę, jak to ostatnio bywało w zwyczaju na naszych wojażach. Jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo zrobimy jakiś ranking (póki co wygrywa Chatka Górzystów na Łące Izerskiej).
Ze schroniska na Śnieżnik jest już niedaleko. Góra wita nas stertą kamieni – pozostałości po dawnej i wspaniałej, jeśli wierzyć reprodukcjom rycin, wieży widokowej. Śnieżnik Kłodzki jest jedyną górą Masywu wystającą powyżej górnej granicy lasu, stąd widoki stamtąd są najznakomitsze.
Dla widoków warto również udać się na Czarną Górę, gdzie ze skałek na południowym zboczu doskonale widać kopułę Śnieżnika. Z kolei na szczycie Czarnej Góry stoi drewniana wieża widokowa wzniesiona przy okazji budowy ośrodka narciarskiego w Siennej.
Po powrocie do Międzygórza uwagę naszą, zapewne podobnie jak uwagę wielu innych turystów, przyciągnął drogowskaz kierujący do Parku Bajek. Dla rodziców przyjeżdżających z małymi dziećmi może to być nie lada atrakcja. Chcemy jednak przestrzec, że drogowskazy z odległościami są, delikatnie mówiąc, odrobinę przekłamane, a sama droga do parku stromizną może równać się z niejednym górskim szlakiem. Potwierdzą to rodzice, którzy musieli pochować przy trakcie padnięte z wycieńczenia pociechy. No może troszkę przesadzam, ale przez całą drogę towarzyszyły nam jęki i zawodzenia zmęczonych dzieciaków. Do tego cena za bilet wstępu do najatrakcyjniejszych nie należy. My ograniczyliśmy się do kilku zdjęć z daleka oraz (obowiązkowo) do stempla, po czym wróciliśmy do Weroniki.
Przyszedł dzień, aby dosiąść nasze dwukołowe rumaki i obejrzeć okolicę z perspektywy siodełka. Pogoda o poranku była lekko dżdżysta i w ruch poszły przeciwdeszczowe kurtałki. Na szczęście już przed pierwszym podjazdem siąpić przestało i można było rozpocząć wspinaczkę na Przełęcz Nad Porębą w lekkim wdzianku. Wybraliśmy wariant wjazdu Autostradą Sudecką przez Gniewoszów. Należy odnotować, że droga ta (nr 389) na odcinku od Gniewoszowa do granicy państwa jest mocno zniszczona i tylko dzięki małemu natężeniu ruchu oraz widokom przejażdżka warta jest zachodu.
Z myślą o zdobyciu stempla udaliśmy się z Przełęczy Nad Porębą do wsi Spalona przy Przełęczy Spalonej i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Znajdujące się tam schronisko Jagodna oczarowało nas wystrojem i jedzeniem. Można skosztować tam prawdziwych smakołyków, a porcje są naprawdę syte. Do tego uśmiechnięta gospodyni powoduje, że chce się tam wracać (i tak też uczyniliśmy dnia szóstego naszej wycieczki).
Na koniec dnia i niejako na deser, żeby przed pójściem spać dać sobie jeszcze porządnie w kość, zostawiliśmy sobie do zdobycia podjazd do schroniska i sanktuarium na Górze Iglicznej. Od niedawna pod samo sanktuarium prowadzi asfalt, więc górka nadaje się świetnie nawet dla szosówek (to jest pomysł na kolejną wycieczkę).
W schronisku zaopatrzyliśmy się w widokówki i (oczywiście) w pieczątkę. Samo sanktuarium zaskoczyło nas niezliczoną liczbą kamer i kilkoma łysymi panami w garniturach (nie byli to księża). Gdyby nie krzyże, mógłbym pomylić świątynię z jakąś ambasadą zachodniego kraju w Kabulu. Zaryzykowałem jednak i zrobiłem kilka zdjęć, po czym upewniwszy się, że nikt nas nie śledzi, zjechaliśmy szaleńczym tempem tą samą drogą, którą wjechaliśmy, a potem przez Wilkanów wróciliśmy do Międzygórza.
Kolejny dzień przyniósł deszczową pogodę i posiłkując się prognozami dnia wcześniejszego oraz widokiem z okien, przesunęliśmy pobudkę z naszej sztandarowej godziny mocno porannej do pory śniadaniowej. Postanowiliśmy tego dnia udać się autobusem do Kłodzka i obejrzeć tamtejsza twierdzę.
Twierdza oferuje wycieczki z przewodnikiem po części górnej i/lub po podziemnych labiryntach. Przewodnik oprowadza po budowli w stroju z epoki, a dokładniej z czasów jej pruskiej przynależności. Mieliśmy szczęście trafić na zorientowanego i ciekawie powiadającego młodzieńca, dlatego cała nasza wycieczka uważnie słuchała jego wykładu z historii twierdzy.
Osobom przebywającym w okolicy możemy ze spokojnym sumieniem polecić zwiedzanie kłodzkiej warowni, a jak ktoś już jest na Ziemi Kłodzkiej to warto, aby również wybrał się do twierdzy Srebrna Góra (odwiedziliśmy to miejsce rok później).
…i jednej jaskini, ale nie byle jakiej – Jaskini Niedźwiedziej – najdłuższej w całych Sudetach. Wprawdzie celowaliśmy już w 2011 roku w zwiedzanie tejże jaskini, ale z racji elastycznego planu pobytu oraz konieczności rezerwowania biletów z dużym wyprzedzeniem, musieliśmy wtedy zadowolić się jaskinią pocieszenia – Radochowską. Tym razem byliśmy od początku do końca wycieczki zakwaterowani nieopodal, więc zarezerwowaliśmy bilety jeszcze przed przyjazdem na Ziemię Kłodzką. Dostępny termin na jedno z porannych wejść jak najbardziej nam pasował, gdyż mogliśmy wyjechać relatywnie wcześnie, obejrzeć jaskinię i jeszcze karnąć się po okolicy.
Przed zwiedzaniem czekała nas na pobudkę wspinaczka leśnymi drogami na Przełęcz Śnieżnicką (1123). Temperatura oscylowała w okolicy dyszki ale podjazd momentami przekraczał 10% więc nikt z nas nie jechał w kurtce. Po osiągnięciu najwyższego tego dnia punktu na trasie było już górki – przynajmniej do jaskini, gdzie zjawiliśmy się w porę, aby zaparkować rowery, kupić bilety i zabezpieczyć bagaże w dostępnych w kompleksie zamykanych szafkach.
Jaskinia imponuje rozmiarami i rodzajami form naciekowych. Nasz przewodnik nawet na chwilę nie spuszczał nas z oczu. Chodził tyłem mając wszystkich cały czas w polu widzenia. Jak zapewniał, zgodnie z regulaminem zniszczenie nawet centymetra sześciennego nacieku wiąże się z wielotysięcznymi grzywnami. Wierzę mu na słowo, bo czytałem tylko regulamin fotografowania (wymagany dodatkowy bilet) i nie miałem zamiaru dotykać nawet najmniejszych skamieniałych odchodów nietoperzy.
Z podziemia pojechaliśmy do Kletna, gdzie naszą uwagę przyciągnął zajazd Biker’s Choice. Wprawdzie do motocyklowych bajkerów nam daleko, ale postanowiliśmy przekroczyć próg lokalu, aby się posilić. Był to kolejny strzał w dziesiątkę i żałowaliśmy tylko, że nie było z nami Błażeja – zapalonego motocyklisty. Porcje śniadaniowe (znów jajecznica) były ogromne. Starczyło nawet na zrobienie kanapek na dalszą drogę (podziękowania dla Gospodyni za folię aluminiową). Obowiązkowo wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej i ruszyliśmy dalej.
Z Kletna przez Stronie Śląskie ruszyliśmy w Góry Bialskie. Rekonesans palcem po mapie objawił nam duże zagęszczenie przełęczy na utwardzonych drogach, więc uznaliśmy to za dobry temat przejażdżki. Droga asfaltowa od Gierałtowa przez Przełęcz Dział (922) i Przełęcz Suchą (1002) jest wyłączona z ruchu samochodowego i stanowi świetną trasę rowerową z interesującymi widokami. Asfalt znika dopiero od Przełęczy Suchej, gdzie mocno zarośniętą brukowaną Drogą Marianny zjechaliśmy do Nowej Morawy. Tutaj polecamy pokonywanie drogi Marianny w dół, jeśli ktoś nie chce momentami mierzyć się z nachyleniem 19%.
Kolejną przełęczą na trasie była Przełęcz Płoszczyna (817) na granicy z Czechami, gdzie wrócił asfalt, wprawdzie mocno zniszczony, ale jechać się dało. Nieopodal granicy odbiliśmy na gruntową drogę prowadzącą na Przełęcz Staromorawską (794) skąd zjechaliśmy przez Bolesławów i koło zbiornika retencyjnego w Starej Morawie do Stronia Śląskiego. Warto odnotować nasze spotkanie niemal trzeciego stopnia z pędzącym galopem koniem, który w jakimś szale pędząc prosto z pola przeciął drogę między jadącą przede mną Kachną a mną. Prawie jak safari.
W Stroniu zrobiliśmy sobie pod marketem mały pit stop, gdyż należało posilić się przed ostatnią, szóstą przełęczą na dzisiejszej trasie – Puchaczówką (862). Okolice samej przełęczy są szybko urbanizowane, co zapewne wynika ze znajdującego się tam ośrodka narciarskiego, jednak nie widać w tym szaleństwie żadnego porządku, przez co okolica straciła swój urok, a naturalny krajobraz został mocno naruszony.
Pomimo wymagającej trasy i przewyższenia około 1900 metrów, nie mieliśmy jeszcze dosyć. Czekał na nas jeszcze jeden dzień w górach i chcieliśmy go wykorzystać na rundę po czeskiej stronie granicy. Pozostało niezwłocznie ułożyć się do snu, by zregenerować siły na kolejne kilka górek.
Poranne mgły zapowiadały słoneczną pogodę. Ponownie skierowaliśmy się na Przełęcz Nad Porębą, ale tym razem przez Porębę właśnie. Podjazd okazał się „zacny”, jak to powiedziałby Blase, a dodatkowo dojeżdżając do jego końca ukazała się nam kołdra chmur spoczywająca w Kotlinie Kłodzkiej poniżej nas. Dla takich widoków wstaje się z samego rana.
Z Poręby zjechaliśmy na pysk w kierunku granicy. Tu padł rekord prędkości na tej wycieczce (72 km/h) i gdyby nie konieczność odbicia z głównej drogi w lewo, to można było pokusić się o zbliżenie do ośmiu dyszek.
Dalej pojechaliśmy na południe wzdłuż rzeki Orlicy, której bieg pokrywa się z granicą polsko-czeską. W miejscowości Niemojów przeprawiliśmy się mostem granicznym do naszych sąsiadów i jadąc tym razem na północ, podziwialiśmy krajobrazy z drugiej strony rzeki. I tak do Mostowic, gdzie wróciliśmy do kraju. Zboczyliśmy jeszcze dla widoków na Przełęcz Nad Uboczem (730) i popedałowaliśmy, motywowani głodem i kartą dań schroniska Jagodna, do wsi Spalona. Mając w pamięci naszą pierwszą wizytę w schronisku, nie ukrywaliśmy, że ten punkt trasy był chyba najważniejszy.
Szczęśliwi, jako że syci, oraz trochę melancholijni, bo u kresu wycieczki, wróciliśmy przez Porębę i Długopole-Zdrój do Międzygórza. Starczyło nam jeszcze czasu na wizytę nad Wodospadem Wilczki, odkładaną każdego dnia naszej wycieczki.
Masyw Śnieżnika i okoliczne górskie pasma pozostaną na czele listy miejsc, do których będziemy chcieli jeszcze kiedyś koniecznie wrócić. Trochę na uboczu turystycznego nurtu głównego, okolica ta stanowi świetne miejsce do uprawiania rowerowej turystyki, szczególnie dla nas – nizinnych szczurów cierpiących na chroniczny niedobór wysokości.