Sudety - góry o najdłuższych i najbogatszych tradycjach turystycznych - odwiedziliśmy w pierwszej połowie lipca i spędziliśmy tam dziesięć dni, w tym dwa z nich w rozłące z naszymi rowerami, wędrując pieszo. Na tej wyprawie przekroczyliśmy kilka nieznanych Drużynie B. granic, mianowicie po raz pierwszy wjechaliśmy rowerami powyżej 1000 m n.p.m., przepedałowaliśmy pierwsze kilometry po czeskich drogach oraz spędziliśmy podróżując ze sobą rekordową na ten czas liczbę 10 kolejnych dni (w tym ośmiu na siodełku). Mieliśmy również przyjemność przywitać w naszym gronie pochodzącego ze Stolicy, a mającego bułgarskie korzenie, Ivana, który wniósł do ekipy dużo entuzjazmu oraz pokazał, że zasnąć można wszędzie. Ponadto Kachna zaczęła zbierać pieczątki do książeczki górskiej PTTK (większość z nich można podziwiać poniżej), co stało się niejako motywem przewodnim wycieczki.
Start wspólny miał miejsce w Jeleniej Górze i o ile Ivan po prostu wziął rower i wsiadł do odpowiedniego pociągu w Warszawie, to Kachna, Blase i ja musieliśmy już na początku zmierzyć się z nie lada wyzwaniem. Obserwując przez dwa poprzedzające wyjazd dni pociąg, który miał nas zawieźć z Tczewa do Jeleniej Góry okazało się, ze wbrew rozkładowi nie prowadzi on wagonu rowerowego. Zmusiło to nas do wykonania dziesiątek telefonów, od Warszawy po Gdynię, by dać odpowiednim ludziom do zrozumienia, że muszą spodziewać się po drodze kilkunastu wsiadających rowerzystów (choć oczywiście mieliśmy pewność jedynie co do nas trojga). Ostatecznie udało się - w Gdyni dołączono wagon rowerowy, niestety jedynie z trzema hakami, ale na nasze szczęście w Tczewie były one wolne i po drodze najazdu rowerzystów nie doświadczyliśmy.
Późnym rankiem 6. lipca spotkaliśmy się w Jeleniej Górze i po krótkiej
rundzie po starówce z przerwą na kawę lodową i zakup Isostara, który miał
nas uratować przed zapaściami na podjazdach, udaliśmy się przez urokliwe
uzdrowiskowe Cieplice do upatrzonego wcześniej schroniska Złoty Widok w
Piechowicach, koło Szklarskiej Poręby.
Mijając Sobieszów nie omieszkaliśmy wdrapać się na Górę Chojnik, skąd na okolicę spoglądają okazałe ruiny zamku, który w 1675 r. spłonął od uderzenia pioruna.
Na deser dostaliśmy podjazd do schroniska Złoty Widok, który przypomniał nam, że jesteśmy w górach. Krótki dystans, jaki mieliśmy tego dnia do pokonania sprawił, że rekonesans trasy był słaby. Teraz jednak wiemy już, że Michałowice dzielą się na Górne i Dolne, a Złoty Widok rzecz jasna nie jest usytuowany w tych Dolnych, skąd widok może być co najwyżej srebrny. Po wdrapaniu się do schroniska naszła nas jeszcze refleksja, że przymiotnik "złoty" może mieć odniesienie do złotego strzału, którego można doświadczyć w czasie podjazdu.
Z perspektywy czasu (i drugiego dnia) wiemy, że był to tylko wstępny szok, rodzaj aklimatyzacji po przyjeździe z "płaszczyzn" Polski środkowej i północnej, taki sam jak ten, który nas dotknął na górce Gruszka w Bieszczadach dnia pierwszego.
Nie ukrywam, że ta część wyprawy, czyli Przełęcz Karkonoska, była gwoździem programu wycieczki. Okazało się, że nie gwoździem do trumny. Jak tylko usłyszałem o najtrudniejszym polskim podjeździe szosowym, od razu przedstawiłem moje plany współtowarzyszom. Nie przypadkowo trasa została poprowadzona od zachodu na wschód, by móc już na początku zmierzyć się z Przełęczą - na świeżo i bez zbędnych kilometrów w nogach.
Nawet przez moment, nie myśleliśmy o wjeździe od strony czeskiej. Najlepiej skwitowała to Kachna mówiąc, że wjechać od łagodniejszej strony, to "jakby zacząć jeść posiłek drugą stroną". W takiej ekipie nie potrzeba dodatkowej motywacji.
Do Przesieki, gdzie zaczyna się "czerwona" część podjazdu dojechaliśmy z Michałowic przez Jagniątków - Drogą pod Reglami. Wcześniej, jeszcze w Przesiece na punkcie widokowym spożyliśmy drugie śniadanie, czyli naszą ostatnią wieczerzę przed wjazdem. Ruszaliśmy w dalszą drogę kilka razy, jako że co chwila pojawiała się wymówka, by jeszcze zaczekać. A to syndrom braku powietrza w kole, a to telefon dzwonił, a jeszcze komuś sznurowadło się rozwiązało. Widać każdy chciał utrwalić tę chwilę, bo za kolejne siedem kilometrów już żaden podjazd nie miał być taki sam. Kiedy już pojechaliśmy dalej "peleton" rozdzielił się i każdy mierzył się z górą swoim własnym tempem, sam na sam z myślami i asfaltem.
Szczęśliwie wszyscy dotarli na 1198 m n.p.m. Niczego innego się jednak nie spodziewaliśmy. Zdjęcia nie oddają natury stromizny, która przykryta asfaltem robi dużo większe wrażenie, niż leśne trakty o podobnym nachyleniu. Ivan stwierdził, że na samej górze Polakom wylał się asfalt i po prostu spłynął najkrótszą drogą. Ja z kolei zauważyłem, że przełożenie 28-32 w rowerze crossowym to dość sporo jak na łyknięcie 25% i 30%, które po drodze się pojawiły i gdy musiałem się zatrzymać na chwilę zatęskniłem po raz pierwszy za lżejszymi kombinacjami z rowerów mtb. Na pewno jeszcze tam wrócę.
Jeżeli ktoś kiedyś wybierze się po raz pierwszy na Przełęcz i zechce z niej zjechać na polską stronę, to niech ma na uwadze, że bez tarczówek i/lub miękkiego zawieszenia na tak stromym i zniszczonym asfalcie wymaga to sporego samozaparcia, techniki i odporności na zapach znikających klocków hamulcowych (przy sporym ich zapasie w kieszeni).
Nie pozostało nam nic innego, jak powrót przez Czechy, czyli zgodnie z założonym wcześniej planem. A czeska infrastruktura i estetyka pozwoliła nam zgodnie stwierdzić, że Polacy są w tym względzie jeszcze daleko w tyle.
Kiedy po drodze skończył nam się prowiant postanowiliśmy zrezygnować ze
skrótów mniej uczęszczanymi szlakami i nadłożyć trochę kilometrów, byle
tylko nie zjeżdżać z szosy i nie oddalać się za bardzo od cywilizacji. I
słusznie, bo przyszedł moment, kiedy w końcu trzeba było wymienić złocisze
na korony i odwiedzić czeski sklep by się posilić. Po zastrzyku
węglowodanowym jechało się całkiem inaczej, a będąc bogatszymi o
doświadczenie zdobycia Przełęczy podjazd na Złoty Widok był już tylko
kolejnym, zwyczajnym podjazdem. Ponadto orzeźwiająco zadziałał na nas
niekończący się zjazd z Przełęczy Szklarskiej (886 m n.p.m.) w przygranicznych Jakuszycach
przez Szklarską Porębę do podnóża Michałowic.
Drugi dzień przyniósł deszcz i zrezygnowaliśmy z rundy po Górach Izerskich na rzecz Szklarskiej Poręby, gdzie kontemplowaliśmy przyrodę pod wodospadami Szklarki i Kamieńczyka a przetaczające się nad nami chmury oglądaliśmy z poziomu Zakrętu Śmierci.
Znowu mieliśmy okazję zjechać przez Szklarską (wcześniej oczywiście "zapracowaliśmy" na to wjeżdżając doń) i wjechać na Złoty Widok. Trzeci wjazd do schroniska odarł cały podjazd z jakiejkolwiek heroiczności i wszyscy zastanawiali się dlaczego za pierwszym razem wydawał się on taki nadzwyczajny.
Była to nasza ostatnia noc w Michałowicach i następnego dnia przyszła pora na przeprowadzkę do Karpacza.
Trzeba przyznać, że ruch oporu wczesnego wstawania działał na tej wycieczce wyjątkowo sprawnie i rzadko udało się wyjechać o założonej godzinie, jednak dnia czwartego udało nam się zdążyć jeszcze na unoszące się ze wschodzacym Słońcem mgły.
Drogę do Karpacza - naszej bazy wypadowej na Śnieżkę - wytyczyliśmy sobie przez Kowary i Ściegny, gdzie odwiedziliśmy kolejno Park Miniatur Zabytków Dolnego Śląska oraz Western City. Ten pierwszy był dla nas substytutem wszystkich zabytków, których z racji naszego krótkiego pobytu nie zdołalibyśmy obejrzeć. Ten drugi zaś egzotyczną ciekawostką.
Będąc w okolicach Karpacza Park Miniatur należy traktować jako obowiązkowy punkt programu. Zabytki odtworzone zostały z niewiarygodną precyzją a historię budowli, informacje o parku i sposobie powstawania miniatur przybliżają urokliwe przewodniczki, dzięki którym zwiedzanie nawet jakiegoś urzędu gminy Bździszewo stałoby się nie lada atrakcją regionu.
Western City to typowe miejsce dla rodziców i ich dzieci, jednak trzeba przyznać, że opiekane pierogi ruskie z sosem czosnkowym były wyśmienite a na inscenizację napadu na bank warto było czekać. Swoją drogą, gdyby szeryf zajrzał do rozkładu jazdy, to wiedziałby kiedy spodziewać się napadu na bank i uratowałby swojego zastępcę.
Poprzedniego dnia w Saloonie udało nam się przegłosować wejście na Śnieżkę nocą, by dać sobie szanse obejrzenia wschodu Słońca ze szczytu. Kachna i ja - zwolennicy chodzenia szlakami kiedy nie ma tłoku, przy rześkim powietrzu i uciekających mgłach, zyskali nowego sprzymierzeńca w osobie Ivana.
Na szlak wyszliśmy o pierwszej w nocy, jako że mieliśmy przed sobą ok. 3 godzin marszu plus przerwy na zdjęcia, tlen i jeść. Zaopatrzeni w latarki wybraliśmy naszym zdaniem najłatwiejszy do chodzenia nocą szlak czarny prowadzący wzdłuż wyciągu narciarskiego do schroniska Dom Śląski na Przełęczy pod Śnieżką. W schronisku tym zaskoczyła nas dogorywająca zabawa weselna jednak nie zamierzaliśmy się tam zatrzymywać. Tym bardziej, że zaczynało kropić a byliśmy jedyne 30 minut od celu. Dodatkowo burza, która wcześniej pobrzmiewała gdzieś daleko zdawała się iść prosto na nas. Ostatnie wątpliwości czy iść dalej rozwiała para młodych turystów, którzy jak gdyby nie zważając na błyski i grzmoty rozpoczęli ostatni etap wspinaczki czarnym odcinkiem szlaku. Każda wymówka, żeby zrobić coś ekscytującego ale jednocześnie głupiego jest dobra, więc uznaliśmy, że w razie draki tylko my jesteśmy w stanie tej dwójce pomóc - ruszyliśmy za nimi.
Latarki już nie były potrzebne, za to obie ręce przy śliskich od deszczu kamieniach jak najbardziej. Metalowe słupki połączone łańcuchem nie zachęcały do asekuracji. Zbliżający się brzask rozpraszał światło na chmurach, a podejście od czasu do czasu rozświetlały błyskawice. Gdy patrzyło się w górę odbijały się złowrogo w oknach obserwatorium. Burza była jeszcze kawałek od nas więc staraliśmy się zdążyć na szczyt przed nią. Dwójki młodych długo nie mogliśmy wypatrzyć i dopiero przed szczytem zauważyliśmy, że nadal idą. Wiatr hulał, a w powietrzu przybywało wody więc przyspieszaliśmy z kroku na krok. Dosłownie w ostatniej chwili zdołaliśmy schronić się przy najniższym ze spodków, kiedy z niema lunął deszcz, a burza rozpętała się na dobre. Młodzi już tam byli razem z kilkunastoma innymi górołazami. Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że nie tylko my wpadliśmy na szalony pomysł ścigania się z burzą na spektakl pod tytułem wschód Słońca.
Wyścig z burzą wygraliśmy, jednak ta jakby rozzłoszczona porażką uderzyła raz jeszcze. Tym razem zdawało się, że prosto w obserwatorium, bo grzmot i błysk pojawiły się jednocześnie, a po chmurach rozeszła się pomarańczowa poświata. Na pół godziny przed świtem ostatnie prześwity wschodniego horyzontu zakryły chmury i tak oto nasza burzliwa towarzyszka opuściła kurtynę przed rozpoczęciem widowiska.
Gdy burza odeszła i opady zmalały większość osób postanowiła zejść na dół. Również Ivan i Blase, niepocieszeni faktem, że nocna pobudka poszła na marne. Moim zdaniem zabawa była przednia, nawet lepsza od wschodu Słońca. Wspólnie z Kachną postanowiliśmy poczekać aż się rozpogodzi. Poza tym restaurację na Śnieżce otwierają dopiero o dziewiątej a jak nie będzie stempla w książeczce, to trzeba będzie wejść jeszcze raz. Nasz trud i cierpliwość (głupota może też) zostały szybko wynagrodzone. Chmury zaczęły uciekać i się rozpływać. Zaświeciło długo wyczekiwane Słońce.
Do Karpacza zjechaliśmy kolejką i udaliśmy się jeszcze do Świątyni Wang. W tym czasie Blase i Ivan odsypiali w naszej kwaterze. Spotkaliśmy ich dopiero po obiedzie, kiedy my szliśmy spać a oni zwiedzać Karpacz.
Dnia szóstego zmierzyliśmy się z drugą najwyżej położoną polską przełęczą graniczną - Przełęczą Okraj (1046 m n.p.m.). Niestety wyjazd z Karpacza opóźnił się o trzy godziny z powodu obfitych opadów i te trzy godziny zaważyły na tym, że drugą atrakcję dnia - zamek w Książu - obejrzeliśmy jedynie z zewnątrz. Nikt jednak nie czuł z tego powodu jakiegoś wielkiego żalu, bo najważniejsze, że pojeździliśmy sobie rowerami po urokliwych okolicach.
Wjazd na Okraj, w porównaniu z Karkonoską, jest już normalny - serpentyny wiją się łagodnie na szczyt. Jedynie odcinek bocznej drogi, tzw. Drogi Głodu z Kowar na Przełęcz Kowarską (727 m n.p.m.) jest bardziej wymagający.
Przetaczające się na drugą stronę zbocza chmury co rusz przynosiły delikatne opady, jednak nie na tyle, żeby jazda rowerem była jakoś szczególnie nieprzyjemna. Jak to zwykle bywa podjazd każdy łykał swoim tempem i dopiero na górze okazało się, że Ivan zamykający stawkę złapał gumę. Kachna w czasie jazdy telefonu nie słyszała, ale na szczęście Ivan miał swój sprzęt i szybko dołączył. W schronisku na Okraju posililiśmy się, Kachna się ostemplowała i mieliśmy ruszać dalej, kiedy to deszcz zaczął mocniej padać. Ivan i Blase postanowili poczekać, licząc że opady w czasie zjazdu ich ominą. Kachna i ja nie łudziliśmy się za bardzo i w padającym poziomo i pionowo deszczu zmierzyliśmy się z mokrymi serpentynami. Jakieś sześć kilometrów dalej i 300 metrów niżej po deszczu nie było już śladu. Ivan i Blase dołączyli do nas w Kamiennej Górze.
Książ zdobyliśmy już wspólnie, a na nocleg udaliśmy się do malowniczego Szczawna-
-Zdroju.
Krótki odcinek przez Zagórze Śląskie z zamkiem Grodno do schroniska Orzeł (875 m n.p.m.) nad Przełęczą Sokolą (754 m n.p.m.) uświetnił podjazd z Walimia do Sokolca. W końcu dzień bez podjazdu, to dzień stracony. Znów zawiódł rekonesans, bo okazało się, że z przełęczy jest jeszcze 500 metrów pionowego podejścia do schroniska. Ale może dobrze, że tak się stało, bo bylibyśmy jeszcze gotowi zrezygnować, a schronisko i widoki stamtąd wynagradzają trud podprowadzania.
Po zameldowaniu się w pokoju i odciążeniu rowerów z całego naszego dobytku ruszyliśmy na eksplorację Podziemnego Miasta pod górą Osówka. Tam podzieleni na dwie grupy eksplorowaliśmy dwiema trasami: Kachna i ja historyczną (tradycyjnie z przewodnikiem) a Blase i Ivan ekstremalną (walcząc o przeżycie). Nasi towarzysze wrócili cało i zdrowo ale reszty wycieczki, łącznie z przewodnikiem, do tej pory nie widziano.
W Sokolcu dowiedzieliśmy się, że najbliższy sklep jest 5 km w dół w Walimiu. Ivan i Blase postanowili zjechać po prowiant, więc na kolację mogli się delektować jeszcze jednym wjazdem do Orła. Reszta wycieczki postanowiła skorzystać z baru restauracyjnego "Pod Orłem", który mieści się w schronisku.
Tego dnia Blase i Ivan mieli już dość wschodów Słońca, więc na nocny szlak, ok. trzeciej, wyszliśmy z Kachną sami. Wschód Słońca oglądany z wieży widokowej na Kalenicy wart był zachodu. Poza tym ominęły nas upały, insekty i tłok. Gdy wróciliśmy Blase i Ivan dopiero wychodzili na szlak a my mieliśmy porę na leżakowanie. W ten sposób w dwóch ratach wchodziliśmy na Wielką Sowę (1015) i Kalenicę (964 m n.p.m.). Dzień upłynął na wędrowaniu i regeneracji sił przed ostatnim etapem wyprawy.
Przedostatni dzień naszej wędrówki po Sudetach zaczął się od deszczowego zjazdu z Przełęczy Sokolej. W pochmurnej aurze opuściliśmy Góry Sowie, by udać się na Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.) w Górach Stołowych. Szczęśliwie szybko się rozpogodziło i wjazd pod Szczeliniec Drogą Stu Zakrętów, nad którą górują potężne skały, pokonaliśmy na sucho.
Na Szczelińcu tłok, a pogoda zaczęła się pogarszać. Deszcz nas oszczędził, ale zrobiło się chłodno. Mimo to błądzenie skalnymi korytarzami sprawiło nam sporo radości więc do schroniska w Batorowie jechaliśmy w świetnych humorach. Szkoda było jedynie Jaskini Niedźwiedziej, na wstęp do której nie było już biletów.
W Batorowie dowiedzieliśmy się od pana Darka - szefa schroniska, że zamiast Niedźwiedziej warto odwiedzić Jaskinię Radochowską, pozbawioną komercyjnej otoczki, którą penetruje się z latarkami w towarzystwie doświadczonego grotołaza. Nie trzeba było nas długo przekonywać.
Do Jaskini Radochowskiej mieliśmy z Batorowa jedynie 40 km, ale nie powstrzymało nas to od wyjazdu na trasę zaraz po świcie, czyli zgodnie z niepisaną tradycją Drużyny. Na miejscu byliśmy jeszcze przed przewodnikiem. Kiedy przyjechał rozdał latarki i kaski po czym zaprosił nas pod ziemię. Tam dowiedzieliśmy się, że jaskinia powstała w utworach marmurowych i łupkowych, a większość form naciekowych została zniszczona w okresie dzikiej eksploracji. Jest to druga pod względem długości korytarzy jaskinia w Sudetach.
Z Jaskini udaliśmy się do Kłodzka na pociąg w rodzinne strony. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze we Wrocławiu, by zrobić honorową rundę po tamtejszym rynku i tak oto nasza dziesięciodniowa wyprawa w Sudety dobiegła końca. Nie zamykamy jednak tego rozdziału, bo na Dolnym Śląsku jest jeszcze wiele szlaków, które warto pokonać rowerem.
P.S.: serdecznie podziękowania dla pani recepcjonistki z Hostelu Babel we Wrocławiu, która mimo naszego krótkiego pobytu przyjęła nas tam bardzo serdecznie.