Po miesiącach wyczekiwania, tygodniach planowania i studiowania terenu
wyprawa w Bieszczady ruszyła 21 VIII. Logistycznie zawiła, technicznie
wymagająca, ale przede wszystkim była to „przejażdżka” doznaniowo
satysfakcjonująca. Niech niniejsza relacja chociaż po części przybliży magię
krainy bieszczadzkiej, jakiej doświadczyliśmy podczas tego tygodniowego
wojażu.
Już pierwszy etap podróży okazał się niełatwy, jako że postanowiliśmy dostać
się w Bieszczady z rowerami przy pomocy polskiej kolei. Szesnaście godzin
jazdy trzema pociągami wymaga sporo samozaparcia, litrów wody i zatyczek do
uszu. Ponadto, wbrew informacjom spółki PKP Intercity, pociąg relacji
Katowice – Zagórz wcale nie prowadzi wagonu z 24 wieszakami, przystosowanego
do przewozu rowerów, stąd ostatnie 7 godzin jazdy pociągiem pospiesznym było
szczególnie męczące. Warto wspomnieć tutaj, że pociąg ten jedzie od Jasła
bardzo powoli, ze względu na stan torowiska (ostatnie 70 km pokonuje w 2,5
h). Jedynym pocieszeniem w zestawieniu ze ślimaczym tempem i upałem były
rozciągające się z okien pociągu widoki.
Choć w pociąg w Malborku wsiedliśmy przed pierwszą w nocy i byliśmy co
najmniej niewyspani (Michał z Gdańska jechał godzinę dłużej) wysiadka ok.
1700 w Zagórzu tchnęła w nas nowe życie. Po zapakowaniu sakw na rowerki
ruszyliśmy do Leska, do schroniska szkolnego „Bieszczadnik”, jako że
schronisko w Zagórzu zostało zawieszone.
Trasę, niespełna 16 kilometrową, wyznaczyliśmy sobie przez Tarnawę Dolną i
Górną, aby uniknąć jazdy drogą krajową. Szosa przecinała zbocze wzniesienia
o niewinnej nazwie „Gruszka”, jednak Blase widząc znak na podjeździe mówiący
o nachyleniu 12% wspominał później, że patrząc na podjazd znikający za
zakrętem pomyślał: „nie na takie górki się wjeżdżało”. Szybko się okazało,
że wspinaczka ta miała stanowić dla nas selekcję i ostrzeżenie, bo na tym
etapie był jeszcze czas do odwrotu.
Zdawało się, że zaglądając za każdy kolejny zakręt góra się nie kończy, a
był to zaledwie podjazd dwukilometrowy. Nikt się jednak nie poddał, mimo
pedałowania na obładowanych sakwami rowerach dodatkowo ciężkich od nie
napoczętego jeszcze prowiantu. Jeśli ktoś z nas jeszcze na początku
oczekiwał, że skala trudności jazdy będzie wzrastać stopniowo, to teraz nie
miał już wątpliwości, że jest w górach.
Na pocieszenie dostaliśmy 3,5 km zjazdu i dostęp do pryszniców w schronisku
w Lesku.
W dalszą trasę, której przystankiem końcowym miało być schronisko szkolne w
Stuposianach, wyruszyliśmy przed szóstą rano.
Po delikatnym podjeździe do miejscowości Glinne czekał na nas orzeźwiający
zjazd, w trakcie którego mogliśmy podziwiać widok okolicznych dolin
przykrytych kołdrą mgieł. Mgły powoli unosiły się i jadąc dalej do
Myczkowiec po prawej stronie drogi spoglądały na nas już tylko ledwo
widoczne wierzchołki sąsiadujących wzniesień.
Myczkowce słyną ze zbiornika wyrównawczego elektrowni wodnej w Solinie,
która zlokalizowana jest kilka kilometrów dalej. Od kilku lat grupy
zorganizowane mogą zwiedzać wnętrze elektrowni.
Obwodnicą Bieszczadzką z Soliny udaliśmy się dalej w kierunku Polańczyka, po
drodze zaliczając 4,5 km podjazdu o średnim nachyleniu ponad 5% na
wzniesienia Płasza i Korbek. Równie wymagające podjazdy były z Polańczyka na
Górę Plisz (2,2 km; średnie nachylenie 6%; maksymalne na jednym kilometrze
10%) i z Bukowca do Sakowczyka (odpowiednio 3 km; 6,3%; 7,7%) [szczegółowe
dane i graficzne zestawienie profili na stronie:
link]. Nie należy zapominać, że zdobycie każdego z tych podjazdów
nagradzane było wyciskającymi łzy z oczu zjazdami.
W miejscowości Rajskie zjechaliśmy z „obwodnicy” na zamkniętą dla ruchu
samochodowego zniszczoną drogę, prowadzącą wzdłuż Sanu przez rezerwaty
przyrody „Krywe” i „Hulskie”. W Sękowcu odbiliśmy do Zatwarnicy i dalej na
wodospad o nazwie Szepit na potoku Hylaty.
W drodze do schroniska przyjrzeliśmy się jeszcze cerkwiom w Chmielu (1906
r.) i Smolnikach (prawdopodobnie z 1791 r.). Cerkiew w Chmielu planowano
spalić na potrzeby kręcenia „Pana Wołodyjowskiego” Jerzego Hoffmana, gdyż w
latach 60-tych stała w ruinie. Na szczęście protesty ludności pozwoliły
ocalić zabytek i całkiem niedawno został odrestaurowany (obecnie należy do
wyznania rzymskokatolickiego).
Wieś Smolnik znalazła się na stałe w granicach Polski po wymianie granic z
ZSRR w 1951 r., jednak bez mieszkańców, których przesiedlono na tereny
obecnej Ukrainy. „Cerkiew” jest od 1974 r. „kościołem” wyznania
rzymskokatolickiego.
Po dniu pełnym wrażeń dotarliśmy po 1900 do Stuposian, jednak jedyny sklep w
tej miejscowości był już zamknięty, więc zrobiliśmy jeszcze kilka kilometrów
do Pszczelin, aby zaopatrzyć się w małe co nieco. Droga do Pszczelin, to
jedna z tych dróg, którą pokonuje się mając wrażenie jazdy w dół. Dopiero
droga powrotna uzmysłowiła nam, że jechaliśmy w górę.
Dzień zakończyliśmy z 96 km na liczniku. Przy kolacji dotarły do nas złe
wieści odnośnie pogody, która kolejnego dnia miała przynieść opady.
Prognozy się sprawdziły i dzień od rana był pochmurny, dlatego darowaliśmy
sobie poranne wyjście na szlak, jako że słonecznego spektaklu i tak byśmy
nie zobaczyli. Aby nie marnować dnia zmieniliśmy plany i zamiast iść na
Bukowe Berdo i Tarnicę wyruszyliśmy na Połoninę Caryńską. Ze Stuposian do
Ustrzyk Górnych dojechaliśmy stopem (przypadkowo, bo przy przystanku
zatrzymał się nieznajomy i postanowił nas podwieźć). Przed 1000 weszliśmy na
czerwony szlak spoglądając na ukryte we mgle najwyższe partie połoniny. Nie
padało.
[aby prześledzić nasze trasy polecamy
dobrą
mapę we flashu]
Gdy skończył się las weszliśmy w mleko – widoczność była
kilkudziesięciometrowa… i spadała wraz ze wzrostem wysokości. Po osiągnięciu
około 1100 metrów zaczęło padać, a przynajmniej takie mieliśmy początkowe
wrażenie. W rzeczywistości krople wody przemieszczały się poziomo, wiał
silny wiatr a front atmosferyczny, o którym słuchaliśmy w prognozach i który
przed południem miał nas odwiedzić, przesuwał się z jednego zbocza na drugie
i mogliśmy go oglądać z bliska – wręcz dotknąć. Powyżej 1200 metrów warunki były
trudne, jednak spacerowanie z głową w chmurach spodobało się nam i na
najwyższym punkcie połoniny (1297 m n.p.m.) zrobiliśmy sobie przerwę na
posiłek, skrywając się przed wiatrem za skałą.
Schodząc szlakiem do Berehów Górnych zaczęło już „normalnie” padać,
wprawdzie nie mocno, ale wystarczająco, by szlak zrobił się śliski i
wymagający ostrożnego schodzenia.
Pomimo, że malownicze widoki nas ominęły, to otrzymaliśmy w zamian
niezapomniane przeżycie, jakim było przedzieranie się przez chmury na
wysokości ponad 1200 metrów.
Z Berehów wróciliśmy autobusem do Ustrzyk i dalej do Stuposian.
Tego dnia Bieszczady skryły pod warstwą chmur najpiękniejsze aspekty
wędrowania wierzchołkami połonin, jednak postanowiliśmy nie poddawać się i
cierpliwie czekać na Słońce.
Pan Kret dyskretnie przekazał nam w trakcie wczorajszej wieczornej prognozy
pogody, że szanse na Słońce są u nas nikłe. Kontrolna pobudka o trzeciej
rano i później o czwartej potwierdziła sugestie Kreta – ciągle siąpiło.
Chcieliśmy dla odmiany obejrzeć Bieszczady w bezchmurną pogodę, a
przynajmniej w taką, kiedy chmury będą wystarczająco wysoko, by móc coś
zobaczyć, dlatego przesunęliśmy wędrówkę na Berdo i Tarnicę o kolejny dzień.
Niestety Michał, że względu na ograniczony urlop, nie mógł pozwolić sobie na
takie posunięcie i o ósmej rano udał się w drogę powrotną do Leska, by
następnego dnia wsiąść w pociąg na Pomorze.
Przez długi czas nie rozpogadzało się, ale kiedy przestało padać pojechaliśmy rowerami
do Mucznego, wspinając się po drodze na zbocze widocznego od nas z okna
wzniesienia o malowniczej nazwie Czeresznia. W Mucznem znajduje się Wilcza
Jama, gdzie można zjeść pstrągi z własnej hodowli i dania z dziczyzny.
Mawiają, że kto był w Wilczej Jamie, ten był w Bieszczadach.
Po smacznym posiłku w wypełnionych myśliwskimi trofeami, rzeźbami i
malowidłami wnętrzach, wróciliśmy do Stuposian. W drodze powrotnej
przywitały nas pierwsze rozpogodzenia i dały nadzieję na słoneczne jutro.
Postanowiliśmy o czwartej rano wyruszyć w drogę (pobudka o 0230).
Po 4 km marszu drogą weszliśmy na szlak niebieski. Świtało a wschód Słońca
przywitał nas w lesie na zboczach Widełek. Zbierając rosę z traw i krzewów
mało uczęszczanego szlaku, po godzinie siódmej przekroczyliśmy górną granicę
lasu. Wystarczyło się odwrócić, by wpaść w osłupienie od uroku dolin
pokrytych mgłą, nad którymi górowały wzniesienia w barwach późnego lata
kontrastujące z niebywałą intensywnością porannego niebieskiego nieba. Przez
chwilę zapomnieliśmy, że to nie koniec, że można iść dalej i nagroda dla
wędrowca będzie zapewne jeszcze okazalsza.
Patrząc na zachód – niezliczone wzgórza, spośród których wyróżniała się naga
Połonina Caryńska. Ta sama, która przedwczoraj tak zaciekle broniła swojej
tajemnicy.
Idąc dalej żółtymi trawiastymi łąkami, co chwilę przystawialiśmy, aby
podziwiać piękne widoki: na Lutowiska, Muczne, Szeroki Wierch, Krzemień,
Tarnicę, Połoninę Bukowską i ukraińską część Bieszczadów. Połonina Bukowe
Berdo jest bardzo urozmaicona – bardziej skalista od Caryńskiej, z
wychodniami skalnymi i korytarzami z krzewów. No i nie jest tak wydeptana,
jak najpopularniejsze szlaki, gdzie ma się wrażenie, że codziennie jeździ
nimi kilka ciągników.
Na najwyższym punkcie Berda (1311 m n.p.m.) spędziliśmy kilkadziesiąt minut.
Urok widoków o tej porze dnia i brak kogokolwiek na szlaku prócz nas nie
pozwalał nam odejść.
Gdy ruszyliśmy dalej, ok. 1030, za nami pojawili się pierwsi wędrowcy. Przez
płytką przełęcz szlak wdrapał się na zbocze Krzemienia (1335 m n.p.m.), z
którego stromym zejściem zeszliśmy do Przełęczy Goprowskiej (1160 m n.p.m.).
W źródle Wołosatki (lub, wg innych podań, w jej prawym dopływie)
uzupełniliśmy zapasy wody.
Przed południem na Tarnicy (1346 m n.p.m.) były już spore tłumy. Mimo to
udało się pstryknąć kilka fotek niezanieczyszczonych obcymi sylwetkami.
Robiło się coraz goręcej i schodząc niesamowicie wydeptanym czerwonym
szlakiem przez Tarniczkę (1315 m n.p.m.) i Szeroki Wierch (1268 m n.p.m.)
współczuliśmy ludziom, którzy o tak późnej porze wdrapywali się na górę.
W Ustrzykach Górnych, po 630 minutach od wyjścia ze Stuposian, zakończyliśmy
wędrówkę, która wedle wskazań na mapach zajmuje ponad 8 h samego chodzenia.
Pełni doznań wróciliśmy autobusem do Stuposian, gotowi ponownie wsiąść na
rower, by następnego dnia udać się w sentymentalną podróż powrotną.
[więcej zdjęć z tego dnia w pokazie slajdów PicLens - link na końcu tekstu]
Tego dnia czekało nas kilka wspinaczek rowerowych. Pierwsza, z Ustrzyk (650
m.n.p.m) na Przełęcz Wyżniańską (855 m n.p.m), miała 5,5 km, nachylenie
średnie 3,5% a maksymalne na jednym kilometrze 5,8%. Wysiłek wynagrodziły
nam malownicze widoki i 5 km zjazdu.
Wjazd na Przełęcz Wyżną (872 m n.p.m.) to typowa serpentyna. Dystans 2,5 km
ma średnie nachylenie 6%. Zjeżdża się z niej do samej Kalnicy pokonując
deniwelację niemal 300 m na odcinku 13 km.
Za Kalnicą jeszcze 3 km wspinaczki na Przełęcz Przysłup (678 m n.p.m.;
średnio 3,3%; maksymalnie 5,4%) i zjeżdżamy do Cisnej. Tam zrobiliśmy sobie
dłuższy postój na pożywienie się przed kolejną wspinaczką – 5 km na
Jabłońską Górę (750 m.n.p.m.; średnie nachylenie 4%; maksymalne 10%).
Dalej zjazd na pysk serpentyną do Jabłonek, za którymi znajduje się pomnik
gen. Świerczewskiego.
W Baligrodzie wpadliśmy na pocztę wysłać widokówki. Jadąc nadal w dół
osiągnęliśmy Lesko i znane z dnia pierwszego schronisko.
Dzień na rowerze zakończyliśmy mając 92 km na liczniku przy zaledwie 3 h 48’
czystej jazdy. Po wieczornym spacerze ulicami urokliwego Leska udaliśmy się
na spoczynek wiedząc, że tym razem nie trzeba wstawać bardzo wcześnie. Do
Zagórza jedynie 7,5 km (z pominięciem Gruszki) a pociąg odjeżdżał po 1100.
Przyszła pora wracać na Północ...
***
Te kilka dróg, te kilka szlaków
i chłód schroniska spod Magury
Ten śpiew poranny leśnych ptaków,
Wędrówka chmur zboczami góry
To złoto traw caryńskich stoków,
pod stopą ślady starej wioski
We mgle ukryty szum potoków,
którymi płyną twoje troski
O skałę Berda stoisz wsparty
Spoglądasz po bezkresnym niebie
Na zboczu widzisz dym z retorty
Przychodzisz tutaj spotkać siebie
Więc pniesz się na sam szczyt swej góry
i szczytom nagim się spowiadasz
Już wiesz, co szepniesz im raz wtóry,
bo wracasz tutaj nim odjedziesz…
*