Korzystając z konieczności wyjazdu w okolice Wrocławia, nazwijmy to w sprawach biznesowych,
postanowiłem wykorzystać ten czas na jazdę rowerem wydłużając wizytę o cały weekend. Namówiłem
Błażeja, który (tym razem) długo się nie zastanawiał i w ten sposób wylądowaliśmy w piątek wieczorem
w Marcinowicach pod Ślężą. Masyw Ślęży to jedna z mekki kolarstwa w Polsce, a bliskość Gór Sowich i
Stołowych stanowi dodatkową atrakcję dla amatorów rowerowych wrażeń, nie tylko szosowych. Dołóżmy do
tego świetną czerwcową pogodę oraz przewodnika w postaci lokalnego kolarza i mamy receptę na ciekawą
i wymagającą rowerową eskapadę.
Długość trasy: 300 km (190+34+76) Data: 3-4 VI 2017 Uczestnicy: Chudy, Blase, Arti Start: Marcinowice Meta: Ludwikowice Kłodzkie Przewyższenie: ok. 4600 m Inne: 8 przełęczy, 2 góry
Kiedy dzień wcześniej zaśpiewałem Błażejowi, że ułożyłem trasę na 160 km, to nawet on
nie oponował, żeby wyjechać o tradycyjnej na standardy Drużyny B. szóstej rano. Wprawdzie
przez pierwszą godzinę jechał w tempie minimalizującym opływ powietrza, żeby nie potęgować
wrażenia chłodu, ale po jakimś czasie wszedł na pułap prędkości, której rekreacyjny szosowiec
wstydzić już się nie musiał. Mogłem wreszcie przestać się oglądać, czy nie dostał odmrożeń albo
nie zawrócił do kwatery po puchową kurtkę. Z redakcyjnego obowiązku chciałbym nadmienić, że było
przyzwoite 12°C.
Przy pięknym porannym świetle i bezchmurnym niebie minęliśmy Ślężę i pojechaliśmy przez Przełęcz Jędrzejowicką
w kierunku Dzierżoniowa. Omijając ścisłe centrum miasta z niedowierzaniem wjechaliśmy na wyasfaltowaną rowerową
ścieżkę do Pieszyc pozbawioną polbruku i zjazdów z krawężnikami, które w praktyce eliminują na pozostałym terytorium
kraju poruszanie się nań rowerami szosowymi. Widać są jeszcze zakątki, gdzie projektanci dróg potrafią myśleć, a
kostkowe lobby niewiele ma do gadania. Za Pieszycami rozpoczęliśmy podjazd na drugą tego dnia, ale pierwszą konkretną -
Przełęcz Walimską. Przełęcz Jędrzejowicka, gdyby nie fakt, że wokół Wzgórz Kiełczyńskich i Masywu Ślęży, które rozdziela,
jest kompletnie płasko, to pewnie w ogóle nie miałaby nazwy. W Rościszowie naszą uwagę przykuł długi zabytkowy odcinek
drogi ze świetnie zachowanej drobnej kostki kamiennej. Ponieważ jechaliśmy cały czas pod górę, to masaż dłoni trwał
całkiem długo. Kawałek dalej dostrzegliśmy samotnie podjeżdżającego kolarza. Kiedy go dogoniliśmy i zamieniliśmy parę
słów, okazało się, że nasze trasy mają w sporej części wspólne odcinki. Wojtek, znany lokalsom również jako Chudy,
zaproponował nam modyfikację naszej o fragmenty, które na najlepszych mapach nie mogły zostać posądzone o szosowe
drogi nie kończące się piachem.
Zamiast skręcić na Glinno przed Przełęczą Walimską, zjechaliśmy kawałek w stronę Walimia i nieoczekiwanie
odbiliśmy w prawo, by bocznymi wąskimi uliczkami przejechać przez Walim i skierować się do Glinna od drugiej strony.
Z Glinna zjechaliśmy nad Jezioro Bystrzyckie, a właściwie zbiornik retencyjny i na zaporze zrobiliśmy sobie jedną z nielicznych,
jak się miało potem okazać, przerw tego dnia.
Będąc w Zagórzu Śląskim, nad którym dumnie góruje Zamek Grodno (byliśmy tam w 2011 roku), nie
mogliśmy nie odbić na znaną w światku kolarskim ściankę na ulicy Michała Drzymały, gdzie w roku
2016 przejeżdżała runda mistrzostw Polski, wygranych przez Rafała Majkę. Podobno jest tam fragment
20%. Można w to uwierzyć, gdyż mój komputer pokładowy zdążył zarejestrować 17%. Po tej hopce, jakby
nazwał to Rafał, wróciliśmy do Zagórza, gdzie momentalnie odbiliśmy w jakąś wąską uliczkę, którą idąc
wioską pieszo późnym wieczorem, chciałoby się ominąć drugą stroną drogi. Okazało się, że jedziemy na
Niedźwiedzicę, co też miałem w planie, ale nie wiem, czy bezbłędnie byśmy tam skręcili. Podjazd zaskakuje
nachyleniem zaraz na początku. Jest krótki, ale konkretny i warto go zaliczyć. Stamtąd przez Podlesie i Jugowice
wróciliśmy do Walimia, gdzie znów odeszliśmy od utartych schematów i na Przełęcz Sokolą pojechaliśmy przez
Sierpnicę. Na Przełęczy Sokolej Błażej i ja z pewną nostalgią zerknęliśmy w kierunku Schroniska Orzeł,
które bardzo miło wspominamy z naszej wyprawy po Sudetach, po czym pomknęliśmy w dół w kierunku sklepu
z zamiarem zatankowania bidonów.
Kolejną przełęczą na celowniku była Przełęcz Jugowska, gdzie Błażeja, który był tam niedawno, zaskoczył
nowo położony asfalt. Bardzo przyjemny podjazd, podczas którego od coraz mocniej palącego Słońca chronił nas
las, spędziliśmy na pogawędce na tematy okołokolarskie. W dolnej części zjazdu zrobiliśmy postój przy wodopoju i
dopiero wtedy koledzy uświadomili mi, że minęliśmy po drodze trzy, a nie dwa jak myślałem, zaparkowane przy drodze
samochody. Z tym że jeden z nich zaparkował w rowie. Byłem tak skupiony na zjeździe, że nie zauważyłem. Z tego co
widział Wojtek i Blase nikomu nic się nie stało. Wyglądało na to, że jeden z kierowców ściął zakręt i kontrując celem
uniknięcia zderzenia z wymijanym pojazdem wylądował poza drogą.
W sumie zjazd trwał ponad dziesięć kilometrów i znów
byliśmy w Pieszycach, gdzie odbiliśmy na Bielawę, aby stamtąd zacząć podjazd na Przełęcz Woliborską. Nim się obejrzeliśmy,
przełęcz była za nami i jedyne na co mogliśmy ponarzekać tego dnia, to jakość nawierzchni na zjeździe. Patrząc jednak na
tempo w jakim leje się asfalt w Górach Sowich, pozostaje to kwestią czasu. Wojtek kilka razy żartował, że jedziemy
nową drogą wylaną właśnie na nasz przyjazd. Dużo się nie mylił - nowych odcinków było sporo.
Na deser zostawiliśmy sobie podjazd do Twierdzy Srebrnogórskiej (zwiedzana w 2014 roku) pokonując po drodze Przełęcz
Srebrną i Małą Przełęcz Srebrną. Kiedy patrzę na zdjęcie zrobione pod parasolami knajpki w twierdzy
widzę uzasadnione zmęczenie uczestników tej rundki. Blase i ja mieliśmy na koncie już 130 km. Wojtek
wprawdzie mniej, ale dzień wcześniej umordował się treningiem interwałowym i trochę nieplanowanie
zaliczył właśnie wszystkie najwyższe punkty szosowe w okolicy. Z nieskrywaną satysfakcją, mając na
koncie prawie 3 km przewyższenia, zaczęliśmy zjazd powrotny do Pieszyc, gdzie pożegnaliśmy Wojtka i
pojechaliśmy do naszej mety w Marcinowicach. Mając w pamięci kryzys głodu na 170. kilometrze
rundy wokół Tatr
postanowiłem uprzedzić bieg zdarzeń i na 155. kilometrze posiliłem się mega hot-dogiem na stacji benzynowej. Pozostałe
niewiele ponad 30 km pojechaliśmy delikatnie, robiąc sobie niejako cool-down.
Plan na kolejny dzień zakładał zrobić traskę przed frontem atmosferycznym, który miał popsuć
pogodę około godziny piętnastej. Ponieważ nie lubię tracić poranków na wycieczkach w góry, to wyjechałem o
wschodzie na trzy dyszki wokół Ślęży. Śpiąc pod świętą górą Słowian nie mogłem pominąć wjazdu na Przełęcz Tąpadła,
czy przemknąć przez Sobótkę. Po powrocie zastałem Błażeja kończącego śniadanie. Zjadłem coś na szybko, żeby uzupełnić
paliwo, po czym wpakowaliśmy rowerki do naszej Mazdy Cargo i podjechaliśmy do Ludwikowic Kłodzkich.
Z Ludwikowic, już na rumakach, popedałowaliśmy przez Wzgórza Włodzickie mało uczęszczaną drogą blisko granicy z
Czechami. Z racji kolein tempo było raczej mocno rekreacyjne, jednak od Włodowic droga się poprawiła i pomknęliśmy
do Tłumaczowa, aby tam odbić na podjazd, który pamiętam ze wspominanej już wyprawy trekingowej po Sudetach. W nagrodę
za trud połkniętych procentów czekał nas zjazd do Radkowa z górującymi na horyzoncie, charakterystycznymi w swej sylwetce,
Górami Stołowymi. Nie sposób ich pomylić z żadnym innym pasmem.
W Radkowie rozpoczyna się odcinek drogi wojewódzkiej numer 387 do Kudowy-Zdroju nazywanej Drogą Stu
Zakrętów. Jak nietrudno zgadnąć zakrętów jest tam o wiele mniej, ale trasa prowadząca w większości
Parkiem Narodowym Gór Stołowych jest bardzo malownicza, gdyż mijamy niemal pochylające się nad szosą
formacje skalne, a na krótkim odcinku przed Karłowem las odsłania polanę z widokiem na Szczeliniec Wielki.
My pokonaliśmy połowę tej drogi, bo obraz radarowy wskazywał na rychło nadciągającą ulewę.
Wróciliśmy skąd wjechaliśmy, z niemałą frajdą pokonując tym razem w dół krętą drogę do Radkowa.
Planując trasę, na deser postanowiłem pociągnąć kreskę na mapie przez Górę Świętej Anny,
administracyjnie należącej do miasta Nowa Ruda. Nie do końca byłem pewien, czy wjedziemy pod samą
wieżę widokową, ale podjazd musiał być tak czy inaczej.
Zaczęło się chmurzyć, ale deszczowe chmury to nie były. Wyglądało na przedpole frontu, a że do końca
trasy dużo nam nie zostało, więc uznaliśmy, że dokończymy na sucho. W Ścinawce rozpoczęliśmy podjazd
mało uczęszczaną boczną drogą przez Bieganów. Minęliśmy skrzyżowanie ze szlakiem pieszym prowadzącym
do wieży - wyglądał na nie do pokonania szosą, więc pojechaliśmy dalej pogodzeni z faktem, że na punkt widokowy
nie dotrzemy. Jednak kilkaset metrów dalej trafiliśmy na asfaltowe skrzyżowanie i było jasne, że to nie
koniec atrakcji. Dojechaliśmy do kapliczki i opuszczonego schroniska, skąd pozostał nam krótki wspin
szutrem do samej wieży, zawdzięczającej swoją barwę budulcowi z lokalnego czerwonego piaskowca.
Po krótkiej sesji krajobrazowej na wietrznej wieży, udaliśmy się w dół do Nowej Rudy
na (moim zdaniem) jeden z najładniejszych ryneczków w Polsce. Do mety
mieliśmy raptem pięć kilometrów, więc nie mogliśmy sobie odmówić przerwy w podcieniach kawiarenki
noworudzkiego rynku. Mimo początkowej myśli o lodach, cieście albo kawce, widząc bogate menu,
skończyliśmy na normalnym ciepłym posiłku. Po trzystu kilometrach w dwa dni i prawie pięciu kilosach
przewyższenia, normalny obiad chyba się nam należał.
Już na spokojnie dotarliśmy na parking w Ludwikowicach i wróciliśmy na
czterech kołach do kwatery. Niedługo po powrocie zaczęła się ulewa,
więc wszystko poszło zgodnie z planem.
Po raz kolejny Dolny Śląsk przysporzył nam wielu rowerowych atrakcji i znów polecamy ten kierunek
rowerzystom wszelkich specjalizacji. Podziękowania składamy Chudemu - za towarzystwo i oprowadzenie
nas po lokalnych sztajfach.