Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem ujęcie kolarzy jadących przez Podhale podczas Tour de
Pologne z Tatrami górującymi w tle. Wtedy pomyślałem, że kiedyś tak jak oni pokonam tę trasę
na rowerze szosowym. Okazja nadarzyła się w tym roku, jako że namówiłem Błażeja na udział w
Tour
de Pologne Amatorów.
Jakiś czas temu przebranżowiliśmy się na kolarzówki. Ja już miałem za sobą jazdę takim rowerem w górach,
Blase ciągle na to czekał. Postanowiliśmy nie zwlekać do wyścigu i wcześniej udać się do Bukowiny
Tatrzańskiej, gdzie zaczyna się i kończy pętla dla amatorów, aby zrobić rekonesans trasy.
Długość trasy: 547 km (85+105+69/85+107+96) Data: 1-7 VI 2015 Uczestnicy: Blase, Arti Start: Szczyrk Start: Szlachtowa k. Szczawnicy Przewyższenie: ok. 7900 m Maks. nachylenie podjazdu: 22% Maks. prędkość: 75 km/h Inne: dwa kapcie (w tym jeden podwójny), po dwa przestrzelone zakręty, cztery góry, osiem zdobytych przełęczy + Gliczarów x2
Spis rzeczy
Desant oraz 2. i 3. dzień | 190 km
Samotna jazda Blase-mana
Dzień 4. | 154 km
Biały Rumak dołącza do Czarnej Strzały
Dzień 5. | 107 km
Prehyba nastraszyła
Dzień 6. | 96 km
Rundka TdPA dwa razy na wynos proszę
Desant oraz 2. i 3. dzień | 190 km
Samotna jazda Blase-mana
Blase, po nieudanej próbie zwerbowania znajomych na tydzień rowerowania po górach, pojechał na
południe kilka dni przede mną. Ponieważ jechał sam i podróżował samochodem, to zabrał ze sobą oba
swoje rowerki – crossa i szosę. W ten sposób mógł dowolnie dobrać trasy i postanowił pierwszy dzień
jazdy spędzić trekingowo. Pech chciał, że wraz ze wspomnieniami poprzedzającego wycieczkę weekendu,
zabrał ze sobą choróbsko. Udało mu się jednak doprowadzić do stanu używalności i we wtorek, zamiast
tracić czas na chorowanie, pedałował już po Beskidzie Śląskim obierając sobie jako bazę wypadową urokliwy
Szczyrk. Na początek, mimo jeszcze nie najlepszego samopoczucia, ambitnie zmierzył się z podjazdami na Magurkę
Wilkowicką i Górę Żar. Drugiego dnia, tym razem szosą, pokonał liczne przełęcze pedałując przez Wisłę,
Istebną i Koniaków. Dystans 190 km i niemal 3500 m przewyższenia w dwa dni pozwoliły mi stwierdzić, że
po chorobie nie ma śladu i Blase jest w niezłej formie. Rozkręcił się na dobre, pomyślałem, i już niebawem
wspólnie pokonamy sztandarowe punkty programowe tej wycieczki – Przehybę i trasę TdPA.
Dzień 4. | 69 + 85 km
Biały Rumak dołącza do Czarnej Strzały
W nocy ze środy na czwartek wsiadłem w pociąg do Starego Sącza, skąd miałem niecałe 50 km rowerem do
drugiej bazy wypadowej naszej wycieczki – wsi Szlachtowa koło Szczawnicy w Pieninach. Choć zdarzyło mi
się już jechać rowerem szosowym z pełnym plecakiem trekingowym na garbie, to nie był to tak duży dystans
i obawiałem się trochę tej części przeprawy. Niepotrzebnie – jazda w dolinie Dunajca, wprawdzie dość ruchliwą
drogą wojewódzką, poszła całkiem sprawnie i bezboleśnie. Do tego stopnia, że gdy dogonił mnie weteran szos na
swoim karbonowym piórku, był zdziwiony, że z takim balastem bez problemu cisnę ok. 30 km/h. Najwyraźniej górskie
powietrze, dawno niewidziane widoki i głód jazdy po prawdziwych górkach, natchnęły mnie do solidnego tempa.
Nim się obejrzałem byłem już w Szczawnicy. Blase, za pomocą wysłanych na komórkę zdjęć,
bezbłędnie pokierował mnie do kwatery. Nie chcąc tracić czasu szybko się wypakowałem i wróciłem na
rower, by zrobić jeszcze trochę kilometrów przed zachodem Słońca.
Błażej był już w trasie (albo w transie – prawie to samo), a za cel obrał sobie widowiskową Drogę Pienińską,
którą Drużyna B. poznała już kilka lat wcześniej na innej wyprawie. Zdążył nawet połatać dętkę w swoim Treku,
gdyż podczas transportu ze Szczyrku zamieniła się w kapcia. Ja udałem się do sąsiadów Słowaków, by na rozgrzewkę
pobytu w górach wdrapać się na Leśnicką Przełęcz. Nasze drogi spotkały się dopiero w Szachtowej. Przywitaliśmy
się serdecznie i udaliśmy do sąsiadującej z naszą kwaterą knajpy na małą strawę. Niespodziewanie dla mnie udało
mi się tego dnia przejechać aż 85 km, ale najlepsze miało nas spotkać dopiero w nadchodzących dwóch dniach.
Dzień 5. | 107 km
Prehyba nastraszyła
Dziś miała się zacząć nasza wspólna szosowa jazda. Jako preludium przed trasą TdPA obraliśmy jeden z
najtrudniejszych szosowych podjazdów w Polsce – Przehybę (zwaną też Prehybą). Na ten wznoszący się na
niecałe 1200 m n.p.m. szczyt, gdzie znajduje się schronisko górskie oraz stacja przekaźnikowa, od północy
prowadzi asfaltowa droga kończąca się ok. 500 m przed schroniskiem. Podjazd jest to, stosując drużynową
nomenklaturę, zacny i
źródła podają jego maksymalne nachylenie na odcinku 100 m jako 16%. Licząc od Gołkowic
ma 14 km i pięć kilometrów ze średnim nachyleniem około 10%. Jakkolwiek jednak tego nie liczyć, to idzie się zmęczyć,
są efektowne zakręty i nawet jest kilka prześwitów, z których można zapuścić żurawia na okolicę. Minusem,
jak się później przekonałem na własnej maszynie, jest sporo naniesionych na szosę kamieni, drewna po prowadzonej
w lesie ścince i innych pułapek (także uwaga na zjazdach!).
Celem ostrożnego gospodarowania siłą, szczególnie u Błażeja, który po chorobie sporo już przepedałował,
postanowiliśmy pojechać na Prehybę z Łącka, tam wrócić i
podjechać samochodem do Krościenka, gdzie zrobimy drugą część trasy – wokół Zbiornika Czorsztyńskiego.
Drużyna B. Prehybę zdobyła już w 2012 roku więc mogłem Błażeja uspokoić, że do Karkonoskiej jednak jej trochę
brakuje. Mimo to Blase podszedł do zadania ostrożnie. Słusznie z resztą, bo gór nie warto lekceważyć,
szczególnie podczas ich pokonywania połączonego z jakimkolwiek fizycznym wysiłkiem.
Wspinając się spokojnie na szczyt spotykaliśmy pedałujących od ostatniego leśnego parkingu MTB-owców.
Kilku, na swoich full suspensach, próbowało nawet dotrzymać nam tempa, ale jest to trudne, kiedy połowa
siły włożonej w pedałowanie tracona jest na kompresję amortyzatorów. Poza tym nasze najlżejsze przełożenia
dają całkiem inne tempo, niż terenowe kombinacje rowerów górskich. I to tempo, w połączeniu z nachyleniami,
dało nam niesamowitą satysfakcję, kiedy na raz udało się dojechać do pierwszego wypłaszczenia na Rozdrożu
pod Skałką. Tam kończy się asfalt, przynajmniej na razie, bo od 2012 roku, kiedy byłem tam pierwszy raz,
trochę go przybyło. Szosowcy nie muszą się jednak zniechęcać, gdyż spokojnie da się dojechać do samego
schroniska. My skorzystaliśmy z tej opcji i posililiśmy się w schroniskowej stołówce. Atutem tego miejsca
jest taras, na którym można usiąść, by przy przejrzystym powietrzu, podziwiać widok na Tatry.
Przyszła pora na zjazd. Z odpalonymi kamerkami ruszyliśmy w dół. Blase jechał
przodem i już na pierwszym zakręcie przyprawił mnie o przyspieszone bicie serca,
kiedy spostrzegłem jak wypada z asfaltu i szerokim łukiem po kamienistym poboczu cudem utrzymuje się w siodle.
Ja, sugerując się jego tempem, też nie zdołałem w porę wyhamować i poprawiłem jego ścieżkę. Ot, dwa nizinne
szczury wybrały się rowerami w góry. Postanowiłem jechać wolniej, ale wcale nie było to takie łatwe, kiedy
pod kołami grube procenty, a hamulce w szosie nie najlepszego gatunku. Oboje popełniliśmy ten sam błąd na
którymś z kolejnych wiraży, tyle że ja musiałem już zblokować tylne koło i wzbiłem w powietrze tuman kurzu
cudem zatrzymując się przed metalowym śmietnikiem. Świetnie się to teraz ogląda na filmie, ale na żywo całe
życie przeleciało mi przed oczami. Po tym bliskim spotkaniu drugiego stopnia z pojemnikiem na odpady postanowiłem
uważać jeszcze bardziej. Jak się okazało kilkadziesiąt sekund później, Prehyba zaserwowała mi jeszcze więcej
fajerwerków. I to dosłownie, bo zbliżając się do 60 km/h po wyjściu (tym razem bez przygód) z jednego z zakrętów,
nagle trafiłem na minę i w ułamku sekundy z hukiem przebiłem obie dętki. Na moje szczęście (i mojego rumaka) udało się utrzymać w
pionie i nie zebrać szlifów na asfalcie. Szybko obadawszy uszkodzenia wysłałem Błażejowi SOS SMS licząc, że nie
przeczyta go w Szlachtowej w łóżku. Na szczęście usłyszał dzwonek w plecaku i, przeczuwając najgorsze, zatrzymał
się, aby sprawdzić wiadomość. Ja tymczasem powoli toczyłem się na dół i po kilku długich minutach spotkałem
Blase'a na przydrożnej ławce. Zaczęliśmy łatanie, ale tylna opona miała sporą boczną wyrwę i
po nieudanej próbie jej zaklejenia zastosowałem błażejowy patent na butelkę. Niestety dla przyrody i tym
razem szczęśliwie dla nas, po szlakach wałęsa się tylu zaśmiecających turystów (z szacunku dla osób
pracujących w zakładach utylizacji odpadów nie nazwę ich śmieciarzami), że nie było problemem znalezienie
w środku lasu plastikowej butelki. Można nawet wybierać w kolorach.
Po zakończonej sukcesem operacji zjechaliśmy do Gołkowic do sklepu na coś słodkiego i pojechaliśmy
do zaparkowanego w Łącku auta, skąd udaliśmy się do Krościenka nad Dunajcem. Z tamtejszego rynku,
jak się okazuje będącego zagłębiem smacznych tradycyjnych lodów, ruszyliśmy na pętlę wokół Zbiornika
Czorsztyńskiego. Przez Grywałd i Krośnicę wjechaliśmy na Przełęcz Snozka, skąd podczas długiego zjazdu
do Dębna mogliśmy podziwiać odległą panoramę ośnieżonych jeszcze Tatr z Jeziorem Czorsztyńskim na pierwszym
planie. Po prawej z kolei górowały nad nami zielone Gorce z Pasmem Lubania. W Dębnie obowiązkowym przystankiem
jest zabytkowy kościół drewniany z XIII w., także i my nie pominęliśmy tej wyjątkowej atrakcji. W miejscowości
Frydman zaczął się podjazd do Falsztyna. Korzystając z mniejszego ruchu, zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle
potężnego zbiornika i zjechaliśmy w szalonym tempie do Niedzicy. Tam uzupełniliśmy paliwo w bidonach i przez
Sromowce Wyżne wjechaliśmy na ostatnie siodło tego dnia – Przełęcz Osice. Przed samym Krościenkiem jakiś tępy
kierowca tira omal nie zepchnął nas swoją firanką z drogi. Żałuję, że akurat nie miałem włączonej kamery.
W Krościenku sprawdziliśmy jeszcze raz, czy smak tamtejszych lodów to nie przypadek i wróciliśmy
na kwaterę (tak, lody bardzo dobre).
Dzień 6. | 96 km
Rundka TdPA dwa razy na wynos proszę
Kolejny dzień, tak jak poprzednie, przywitał nas słoneczną pogodą. Po porannej temperaturze można było
mniemać, że w dzień będzie upał. Z racji, że na pętlę TdPA mieliśmy wyjechać około ósmej,
to postanowiłem nie tracić poranka na sen i o wschodzie Słońca wybrałem się pieszo na sąsiadujący
z naszą kwaterą Wysoki Wierch (900 m n.p.m.). Blase obrał kwaterę z racji trudności znalezienia w
ostatniej chwili czegoś w Szczawnicy, ale ten przypadek sprawił, że na Wysoki Wierch miałem może z 40
minut marszu. Znajdujący się tam punkt widokowy jest jednym z najlepszych w okolicy, jako że z niezalesionego
wzniesienia widać Masyw Trzech Koron, Tatry, Beskid Wyspowy i Sądecki. Polecam wszystkim odwiedzającym Szczawnicę
wycieczkę na tę górkę.
Wyjechaliśmy autem do Bukowiny zgodnie z planem. Blase obrał alternatywną – widokową drogę dojazdu.
W Bukowinie zaparkowaliśmy pod termami, aby stamtąd zacząć nasz rekonesans trasy. Ja sprawdziłem jeszcze
stan butelkowej łaty, ostrożnie podpompowałem sklejone dętki i wyruszyliśmy. Na początek zjazd z Bukowiny do
Poronina. Niestety z racji zaawansowanego poranka i weekendu, droga było dość ruchliwa. W Poronine ominęliśmy
korek boczkiem i już po przekroczeniu mostu na Białym Dunajcu mogliśmy odetchnąć od samochodów. Podjazd do Zębu
nie jest bardzo wymagający – liczy około 4 km i maksymalne nachylenie na jednym kilometrze wynosi ok 9%. Stanowi
świetną rozgrzewkę przed Gliczarowem, ale o tym za chwilę, bo żeby do tego flagowego podjazdu rundy TdPA dojechać,
trzeba przejechać cało kilka szalonych zakrętów podczas stromych zjazdów. Szczególnie w pamięci utkwił nam jeden
z nich w miejscowości Leszczyny, kompletnie nieoznaczony, wypadając z którego można wylądować na podwórku u sołtysa.
Zjazd z Leszczyn do Białego Dunajca też może przyprawić o ból dłoni od zacisku klamek. Przed jego początkiem
ustawiono znak ostrzegający o nachyleniu 20%, ale na bazie altimetr.pl można doczytać się 16%. Mimo tej różnicy
zabawa jest przednia. W Białym Dunajcu przecinamy Zakopiankę i jedziemy na słynny Gliczarów Górny.
Jazda przez Gliczarów Dolny jest przyjemna do momentu, gdy pojawia się znak mówiący o stromym podjeździe.
Tam zaczyna się walka z przełożeniami i czasem można się zapomnieć i sprawdzić, czy zrzuciło się już na
najlżejszą kombinację. Na szczęście dla uczestników TdPA jest to podjazd relatywnie krótki, a jego
kilkunastoprocentowe nachylenie nie trwało tak długo, jak w przypadku Przełęczy Karkonoskiej.
Według
źródeł maksymalne nachylenie na odcinku 100 m wynosi 17%. Mój licznik pokazał 18%, więc dane
są zbliżone. Według organizatora TdPA jest tam fragment o stromiźnie 22%. Uznanie dla Blase-mana, który na nizinnej kasecie 25-zębowej dał radę wjechać na raz
(musiał jedynie zdjąć kask).
Z Gliczarowa trasa prowadzi z powrotem do Bukowiny, a dokładnie przez Wierch Rusiński i fragment drogi
krajowej nr 49. Trzeba odnotować, że podczas naszej wizyty na sporym odcinku trwały prace związane
z budową kanalizacji i momentami szosa zamieniała się w drogę gruntową. Warto pamiętać, żeby zachować
ostrożność na ostatnim zjeździe przed DK49, gdyż skrywa on niebezpieczny zakręt.
Przed samą metą w Bukowinie czekał nas jeszcze podjazd, ale w porównaniu do Zębu i Gliczarowa można
go nawet nie zauważyć. Gdy dotarliśmy na linię mety postanowiliśmy coś zjeść, chwilę odpocząć i
ruszyć na poprawkę. Dnia było jeszcze sporo, zapasu sił również, więc uznaliśmy, że warto utrwalić
sobie niuanse trasy. Drugi przejazd poszedł nam sprawniej, choć może czas przejazdu nie był najlepszy.
Wszystko dlatego, że widoki były zachwycające i wiele razy zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić kilka zdjęć.
Z resztą nie często bywamy w górach, więc warto czasem zwolnić, żeby delektować się krajobrazem i podładować baterie
na nadchodzące tygodnie.
Usatysfakcjonowani z wypełnionego planu oraz sprzyjającej rowerowym wojażom pogody, zakończyliśmy nasz
trening połączony z rekonesansem trasy Tour de Pologne Amatorów. Pozostało tylko wrócić do Szlachtowej i
się spakowować, bo kolejny dzień przeznaczony był na długą podróż powrotną na nasze północne kresy.