Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem ujęcie kolarzy jadących przez Podhale podczas Tour de
Pologne z Tatrami górującymi w tle. Wtedy pomyślałem, że kiedyś tak jak oni pokonam tę trasę
na rowerze szosowym. Okazja nadarzyła się w tym roku, jako że namówiłem Błażeja na udział w
Tour
de Pologne Amatorów.
[Relacja z rekonesansu trasy TdPA 2015 dostępna jest tutaj]
Długość trasy: 201 km (71+66+64, w tym 38.8 TdPA) Data: 5-9 VIII 2015 Uczestnicy: Blase, Arti, Karla Start: Zakopane Meta: Zakopane Przewyższenie: ok. 4100 m Maks. nachylenie podjazdu: 22% Maks. prędkość: 69 km/h
Spis rzeczy
6. sierpnia | 71 km
Rozgrzewka
7. sierpnia | 66 km
Wyścig i rundka przez Murzasichle
8. sierpnia | 64 km
Poranna Głodówka, regeneracja i wieczorna Gubałówka
Rozgrzewka | 71 km
Już w środę poprzedzającą piątkowy wyścig wspólnie z Błażejem, z którym miałem wziąć udział w TdPA,
oraz z Karoliną – naszą kibicką, udaliśmy się do Zakopanego. Stamtąd niedaleko jest do Bukowiny.
Czwartek przed wyścigiem chcieliśmy przeznaczyć na małą rundkę po okolicy, celem przywyknięcia do
górskiego powietrza. Karola postanowiła spokojnie spędzić ten dzień na Krupówkach i Gubałówce.
Blase i ja postanowiliśmy raz jeszcze przejechać trasę rajdu.
Tym razem przejazd odbył się bez zdjęć i przerw krajoznawczych, żeby zorientować się, w jakim przedziale
czasowym będziemy w stanie pętlę przejechać. Blase, od czasu rekonesansu, zdążył doposażyć się w kasetę
bardziej odpowiednią do solidnych górek i był to strzał w dziesiątkę. Jazda była diametralnie różna i
sztandarowe górki TdPA mógł łyknąć bez obaw, że w pewnym momencie zabraknie mu przełożeń.
Trasę od startu ostrego do mety w Bukowinie pokonaliśmy w okolicach jednej godziny i dwudziestu kilku minut.
Uświadomiło nam to jak wytrenowanym amatorem (lub byłym zawodowcem) być trzeba, żeby zejść poniżej godziny i
liczyć na miejsce w czołowej, niech będzie, setce. Nasz czas nie był tragiczny. Rzekłbym nawet, że jak na
okazjonalnych szosowców-hobbystów był solidny. Wiedzieliśmy, że jesteśmy go jutro w stanie pewnie jeszcze o
kilka minut poprawić.
W Bukowinie zameldowaliśmy się w biurze startowym, by podpisać listę uczestnictwa i odebrać tak zwane
pakiety startowe. Poza otrzymaniem numeru startowego z chipem do indywidualnego pomiaru czasu, dostaliśmy
również, co nas mile zaskoczyło, bilet do term, koszulkę, czapeczkę, kolarską torbę bufetową, voucher na zegarek
w sklepie internetowym oraz izotonik i żel energetyczny. W ten sposób zwrócono nam niemal całą, niemałą kwotę
wpisowego. Spakowawszy wszystkie gadżety i wiktuały do wspomnianej torby, postanowiliśmy przejechać jeszcze kawałek
trasy, którą tego dnia po południu mieli przejechać zawodowcy w ramach etapu z Nowego Sącza do Zakopca.
Wiedzieliśmy, że kolarze będą śmigać przez Gubałówkę i Kościelisko, ale że nigdy nie pokonywaliśmy tej drogi
rowerami, to postanowiliśmy zobaczyć co tam pan Lang peletonowi zgotował. Trzeba przyznać, że górki były zacne.
Nie chcąc się zajechać przed jutrem, co kilka kilometrów robiliśmy sobie przerwy. Dzięki temu odbyliśmy parę
ciekawych rozmów z wolontariuszami ustawiającymi balony na trasie oraz z fanami, którzy wypatrywali już najlepszych
miejsc, skąd mogliby dopingować peleton.
Na deser czekał nas długi zjazd przez pełne turystów Zakopane. Po spotkaniu z Karolą udaliśmy się jeszcze na trasę wyścigu,
żeby dopingować kolarzy mknących na metę etapu.
Wyścig | 66 km
...i rundka przez Murzasichle
Start honorowy TdPA zaplanowano na kwadrans przed dziesiątą. Udaliśmy się rowerkami do Bukowiny
odpowiednio wcześniej, razem z Karlą, która pierwszy raz rowerem szosowym jeździła po prawdziwych górkach.
Wczesna godzina przybycia dała nam możliwość wystartowania z jednego z pierwszych sektorów. W czasie oczekiwania
na start organizatorzy pochwalili się, że wszystkie 1800 pakietów startowych zostało wydanych, ale mimo to zezwolono
na przejazd w sumie prawie 2000 amatorów. Pierwszy sektor oczywiście zarezerwowany był dla VIPów, w tym Czesława
Langa i kilku jego ziomali z zawodowego peletonu. W sektorach kolarze byli mocno stłoczeni, także między startem
a rzeczywistą możliwością przekręcenia pedałów minęło jeszcze sporo czasu. W końcu jednak ruszyliśmy. Karolina
ostatni raz pomachała nam życząc powodzenia i już wszystko pozostało w naszych nogach.
Muszę przyznać, że w tak licznej imprezie nie brałem jeszcze udziału. Podobnie Błażej, dlatego naszą główną
obawą nie była możliwość nie podołania trasie, ale lęk, żeby nikt nam krzywdy nie zrobił, a tym bardziej
żebyśmy my nikogo nie poturbowali. Szczególnie na zjazdach, o których wiedzieliśmy już, że do łatwych nie należą.
W Poroninie miał miejsce start ostry. Po przejechaniu bramek skanujących chipy zaczynał się pomiar czasu.
Z naszego punktu widzenia korzystny okazał się fakt, że pierwsze kilometry prowadzą pod górę. Można było w
ten sposób bezpiecznie zapoznać się z zasadami jazdy w tłumie. Dodatkowo dzień wcześniej słuchaliśmy podcastu
czasopisma Szosa, gdzie Huzar opowiadał jak należy zachowywać się w peletonie. Te rady zamiast nam pomóc,
wywołały jeszcze więcej obaw, że rajd ten może być naszą ostatnią przejażdżką.
Blase zniknął mi z pola widzenia gdzieś w połowie podjazdu pod Ząb. Wmieszał się w peleton jadąc swoim tempem.
Kiedy rozpoczął się pierwszy zjazd odetchnąłem z ulgą, jako że tłum wyraźnie się przerzedził i było
sporo miejsca do bezpiecznej jazdy. Na każdym ostrym zakręcie, a takich na zjazdach było bez liku, stały
osoby zabezpieczające trasę i machając chorągiewkami oraz dmuchając w gwizdki ostrzegali, że należy zwolnić,
żeby przez przypadek nie wylądować przedwcześnie w galerii sław byłych kolarzy amatorów.
Nim się obejrzałem byliśmy w Dolnym Gliczarowie. Wciągnąłem szybko ostatni żel, licząc że doda mi
skrzydeł i spokojnie zacząłem kręcić pod górkę. Próbowałem nawet zagadać jakiegoś współzawodnika, ale
wyraźnie bardziej zależało mu na oddychaniu niż na gadaniu. Kilka razy mijały nas samochody organizatora oraz
motocykle. Zdarzało mi się nawet wyprzedzać innych kolarzy, tak samo jak inni co jakiś czas wyprzedzali mnie.
Kiedy wyjechałem z lasku poprzedzającego ścianę płaczu Gliczarów i zobaczyłem powiewające wzdłuż drogi chorągiewki
oraz stojący szpaler kibiców, od razu dostałem kopa i pełen animuszu postanowiłem zmierzyć się z tym słynnym podjazdem.
A podjazd długi nie jest, ale jest wąski i ma bardzo stromy fragment. Łatwo znaleźć się w sytuacji, że nie tyle zabraknie
sił, ale miejsca na jazdę. Bo jedni prowadzą, inni właśnie zsiadają, a jeszcze inni sztucznie zmniejszają sobie nachylenie
jadąc wężykiem. Udało mi się wjechać na podjazd w niewielkiej przerwie między rowerzystami i początkowo powoli badałem ile
mam tego dnia sił w nogach. Kiedy spostrzegłem, że ich nie brakuje, to zjechałem na lewą, gdzie ruch był wyraźnie szybszy.
Niestety w pewnym momencie poprzedzający mnie kolarz zaczął wyraźnie zwalniać. Zaczęło mi brakować miejsca i w małej panice
zacząłem wypatrywać ścieżki, którą będę mógł ten cały cyrk ominąć. Znalazłem prześwit i przyspieszyłem dwukrotnie.
Sam siebie zaskoczyłem. Dodatkowo jeden z kibiców pobiegł za mną i przez sekundę pchnął mnie chwytając za siodełko.
Inny fan widząc tak wyraźne przyspieszenie krzyknął, że „ten może wygrać”. Ja się tylko w sercu zaśmiałem, bo nie
wiedział jak bardzo się myli. Oczywiście należy tu sprostować, że kibice stojący przy drodze to w dużej większości
fani czekający na prawdziwy peleton, który ruszał niedługo po przejeździe amatorów. Pozostali być może wypatrywali
znajomych, członków rodziny oraz zapewne był tam też spory kontyngent fanek ze świnoujskiego fanklubu Blase’a.
Kiedy już skończyła się ta góra, był czas chwycić za bidon i łyknąć trochę izotonika. Po drodze rozdawano jeszcze
batony i wodę. Z radością chwyciłem zimną, mokrą i orzeźwiającą wodę, po czym połowę wypiłem, a resztą się oblałem,
bo upał tego dnia dawał się we znaki.
Na kolejnym szalonym zjeździe postanowiłem trochę bardziej delektować się widokami, niż gnać na złamanie karku.
Długi odcinek biegnący łąkami gwarantował wspaniały widok na Tatry. Do tego śmigający wokół kolarze sprawiali,
że obrazek niewiele różnił się od transmisji z Tour de Pologne. Tyle że tym razem byłem w środku peletonu!
Na koniec trzeci podjazd, najłatwiejszy, ale ostatni (stąd tylko pozornie łatwy). Przyznam, że kolejna
pochwycona po drodze butelka wody smakowała jeszcze lepiej niż poprzednia. W bidonach już chyba nic nie
miałem, więc tym razem nie wylałem ani kropli, tylko wszystko wlałem w siebie. Kilka minut później zobaczyłem
trybunę i balony nad drogą. Postanowiłem pocisnąć jeszcze na ostatnim płaskim odcinku, żeby ludzie widzieli,
że walczę. Od razu jak przyspieszyłem siadło mi na ogonie kilku kolejnych, i tak gnaliśmy przez ostatnie metry
póki ostatnia hopka przed metą nie spowolniła nas znacznie.
Po przejechaniu mety poczułem satysfakcję, że udało się spełnić skromne marzenie uczestnictwa w TdPA.
Jednocześnie poczułem chęć przejechania kolejnego okrążenia. Organizatorzy skierowali mnie jednak w stronę
term, gdzie na drodze czekały hostessy wręczające uczestnikom pamiątkowe medale. W miasteczku pod hotelem z
kolei czekał na nas posiłek regeneracyjny. Tam spotkałem Błażeja, który jak się okazało przyjechał jakieś
dwie minutki przede mną. Wykręcony czas dał nam pozycję w okolicy piątej i szóstej setki, czyli jak na 2000
ludu, to nawet pierwsza połówka! Dołączyła też wypatrująca nas na mecie Karla. Przy talerzyku makaronu
wymieniliśmy się spostrzeżeniami i wrażeniami. Zrobiliśmy sobie jeszcze obowiązkowo wspólne zdjęcie. Błażej
pokręcił się na koniec między hostessami oglądając jednym okiem prezentację zawodowców, którzy chwilę potem
wyruszyli na przetartą przez nas – amatorów – trasę.
Po starcie Touru, jak tylko droga została otwarta, pognaliśmy w kierunku Poronina. Skręciliśmy jednak na Murzasichle,
żeby przez przypadek nie dogonił nas peleton robiący drugą rundkę. Wieczorem obejrzeliśmy zmagania zawodowców w telewizji.
Następnego dnia postanowiliśmy wykorzystać nasze wejściówki na termy u głównego sponsora tego spędu.
Regeneracja | 64 km
...plus Głodówka i Gubałówka
Mając niedosyt jazdy wstałem godzinę przed wschodem Słońca, zjadłem śniadanie i chwilę po piątej rano jechałem
już w stronę Głodówki. Spokój Zakopanego o poranku zadziwia, jako że miasto w kilka godzin zmienia się w
zatłoczony turystami kurort. Mogłem gnać środkiem jezdni, bo na drodze wiele się nie działo. Droga Oswalda
Balzera idealnie nadaje się do jazdy szosą (przynajmniej póki nie ma ruchu). Gdy zbliżamy się do ronda w
kierunku Łysej Polany, las się cofa i pojawia się kapitalny widok na Tatry Bialskie i Wysokie. Widok jest
jeszcze znakomitszy z polany Głodówka, która była celem mojej porannej rundki. Napatrzywszy się na strzeliste
szczyty doładowałem baterie i jeszcze szybszym tempem wróciłem do Zakopca. Tam Blase i Karla krzątali się już
po kwaterze, gdyż niebawem ruszaliśmy na baseny. Najbardziej zadowolona była Karolina – wreszcie atrakcja
bardziej z jej bajki.
W ciepłej wodzie termalnej można było rzeczywiście się odprężyć. O poranku tłumów w kompleksie jeszcze nie
było, ale w kolejce do kasy trzeba było chwilę postać. Po zrobienia całej masy zdjęć i przetestowaniu niemal
każdej atrakcji, skóra na dłoniach Blase’a wyglądała jak pomarszczona skóra stulatka. Dobrze, że czas pobytu
minął, bo nasz kolega niebawem wyliniałby jak jakiś gad.
W Zakopanem zjedliśmy ostatni obiad, a wieczorkiem jeszcze wjechaliśmy rowerkami od strony Butorowego
Wierchu na Gubałówkę. Przysiedliśmy na trawce wpatrując się w ostatnie promienie Słońca muskające najwyższe
szczyty, po czym wróciliśmy do kwatery. Kolejnego dnia wróciliśmy na północ. Bogatsi w doświadczenie pewnie
jeszcze kiedyś wrócimy na trasę TdPA.