Odkąd pierwszy raz zasmakowaliśmy gór na rowerach, każdy kolejny rok bez wycieczki na południe jest przez nas traktowany jako nie w pełni wykorzystany. Stąd pierwszy sygnał od Kachny, że uda się jej wygospodarować prawie cały tydzień wolnego, przyspieszył przygotowania do wyjazdu w Pieniny. Zarys wycieczki od dawna leżał u mnie w szufladzie i czekał jedynie na akceptację współtowarzyszy. Niestety poza Kachną nikt z ekipy nie znalazł wolnego czasu, stąd wyruszyliśmy na południe w mocno okrojonym składzie.
Nie chcąc tracić dni zabraliśmy się na południe nocnym pociągiem i zaraz po wysiadce w Nowym Targu wczesnym popołudniem mogliśmy zacząć pedałowanie. Traf chciał, że nasz urlop zaczął się w tym samym czasie, co lipcowe upały. Przywykli do wsiadania na rowery rześkimi porankami zaczęliśmy dla odmiany jazdę przy 35˚C. Nie pozostało nam nic innego jak prędko uciec z miejskiego betonu na otwartą przestrzeń. Droga biegnąca wzdłuż Dunajca u stóp pasma Gorców, jakkolwiek malownicza, nie była tym, na co czekaliśmy, więc w Dębnie skręciliśmy w kierunku zamku w Niedzicy, by na solidnym trzykilometrowym podjeździe do Falsztyna przypomnieć sobie, że jesteśmy w górach. W nagrodę za wysiłek rowerki dociążone sakwami rozpędziły się na zjeździe do 74 km/h. Zjazd o długości ośmiu kilometrów przerwaliśmy koło zamku. Tam, poza muzeum i świetnym punktem widokowym na Zbiornik Czorsztyński i zaporę, znajduje się również hotel. Rowery pozwolono nam zostawić w bramie zamku, więc były bezpieczne w razie deszczu, a ten zapowiadał się głośnymi grzmotami już od Dębna.
Okazało się, że ulewa przeszła gdzieś nad Spiszem, więc spokojnie zjedliśmy obiad w przyzamkowej karczmie i spędziliśmy jeszcze trochę czasu na koronie zapory. Kolejnym przystankiem były Sromowce Niżne, gdzie przed przekroczeniem granicy ze Słowacją, poświęciliśmy sporo czasu na obejrzenie kolejnego z kościołów „Otwartego Szlaku Architektury Drewnianej”. Mimo że byliśmy już poza godzinami otwarcia, to mieszkający obok Pan Jerzy – opiekun kościoła pw. Św. Katarzyny, zaprosił nas do środka i opowiedział o zabytku, jego historii i wyposażeniu. Obecnie msze odprawiane są tam okazjonalnie – świątynia mieści galerię rzeźby oraz malarstwa i będąc w Sromowcach naprawdę warto tam zajrzeć.
Główną atrakcją dnia pierwszego był przejazd Drogą Pienińską w przełomie Dunajca. Droga, będąca pieszo-rowerowym szlakiem turystycznym, zaczyna się po słowackiej stronie w Czerwonym Klasztorze, mierzy ok. 9 km długości i została zbudowana pod koniec XIX w. Poza krótkimi odcinkami nie odrywa się od brzegu rzeki i można z jej poziomu podziwiać Dunajec i wznoszące się nad nim na wysokość do 300 m górskie ściany. Obok drogi w dolinie Prądnika w ojcowskim Parku Narodowym jest to jeden z najpiękniejszych szlaków rowerowych w Polsce. Ze względu na późną porę i chęć dotarcia do upatrzonej kwatery w Krościenku przed zmrokiem, postanowiliśmy poświęcić więcej czasu na Drogę Pienińską dnia czwartego.
Chcąc uniknąć lipcowego skwaru i pragnąc zobaczyć wschód Słońca na szlaku wyruszyliśmy w kierunku Sokolicy po trzeciej rano. Celowo zakwaterowaliśmy się w Krościenku, aby być na właściwym brzegu Dunajca. Podobna wyprawa ze Szczawnicy wymagałaby przeprawy przez rzekę, a ta funkcjonuje w sezonie dopiero od ósmej.
Na Sokolicy pojawiliśmy się krótko przed wschodem Słońca. Delikatna mgiełka wypełniająca dolinę rzeki, pastelowe kolory wschodniego nieba i pierwsze promienie Słońca dotykające wierzchołków gór w pełni wynagrodziły trud porannego wstawania. Przez niemal dwie godziny nie mogliśmy oderwać wzroku od otaczającego nas krajobrazu, ale w końcu przyszła pora by ruszyć dalej. Po drodze na Trzy Korony spotkaliśmy mieszkankę Szczawnicy, która na szlaku oferuje kompot, maślankę i oscypki. Jako że zapasy wody już się nam skończyły, a po drodze nie było żadnego strumienia, to nie trzeba było nas długo namawiać na ciągle jeszcze chłodny kompocik. Kilka chwil później trafił się strumień górskiej wody, jednak uzupełnienie zapasów nie było łatwe, bo na osłonecznionej polanie źródła zaciekle broniły wygłodniałe insekty. Nie było czasu na pluskanie – trzeba było dać nogę w zacieniony las.
Na Okrąglicy – najwyższej skale Trzech Koron – natrafiliśmy na pierwszych turystów. Na zegarku minęła godzina dziewiąta, a termometr zapewne witał się już z trzydziestką. Reprezentatywna góra Pienin, opleciona tarasami widokowymi, daje świetną możliwość podziwiania okolicy. Jednak na jej najwyższym punkcie, z racji niewielkiej powierzchni, w sezonie tworzą się kolejki, dlatego warto wstać wcześnie rano (tak jak my).
Obraliśmy azymut na przystań flisacką w Sromowcach aby stamtąd spłynąć do Krościenka. Współczuliśmy mijanym piechurom udającym się w górę (nie najłatwiejszym w końcu Wąwozem Szopczańskim) i celującym w największy upał. Stojący przed bramą przystani flisacy szybko wybili nam z głowy myśl o drugim śniadaniu. O tej godzinie, a było po dziesiątej, mogliśmy uniknąć kolejki a im zależało, żeby zapełnić ostatnie miejsca na łodzi. Nie było sensu zwlekać.
Spływ trwa, w zależności od stanu wody, stacji początkowej i końcowej, od dwóch do trzech godzin. Zacząć można w Sromowcach Wyżnych lub, tak jak my w Niżnych, a skończyć w Szczawnicy lub Krościenku. Cena biletu zależy od stacji końcowej (ale już nie od początkowej). Osoby, które chcą zakończyć w Krościenku mogą być zawiedzione, bo ogromna większość turystów spływa do Szczawnicy (tam wielu z nich wsiada w busy i wraca w górę rzeki). Można jednak (w cenie biletu do Szczawnicy) popłynąć do przystani w Piaskach, gdzie łódki i flisacy drogą lądową wracają na start. Stamtąd jest tylko kilometr do centrum Krościenka.
Spływ przełomem dostarcza niezapomnianych wrażeń, a kierujący łodzią flisak dba abyśmy poznali najciekawsze fakty i legendy. Sezon flisacki trwa od kwietnia do października, dlatego warto rozważyć możliwość spływu w jeszcze piękniejszej, moim zdaniem, jesiennej scenerii.
Punktem kulminacyjnym rowerowej części wycieczki było zmierzenie się z drugim najtrudniejszym podjazdem szosowym w Polsce (wg klasyfikacji Michała Książkiewicza) – Przehybą . Pierwszy na liście – wjazd na Przeł. Karkonoską – zaliczyliśmy w zeszłym roku.
Przehyba (Prehyba) to szczyt w Beskidzie Sądeckim liczący 1175 m n.p.m. Nasza runda została poprowadzona do 1150 m, gdzie znajduje się schronisko górskie. Z racji bliskiego sąsiedztwa górki z Pieninami nie mogło jej zabraknąć w planie wycieczki, bo przecież nasze rowerowe wojaże po górach mają być też wyzwaniem, a nie tylko przyjemną wycieczką. Chociaż z naszego punktu widzenia wyzwanie to przede wszystkim przyjemność.
Po dotarciu do Gołkowic Dolnych, gdzie zaczyna się właściwy podjazd, zrobiliśmy postój pod sklepem, aby opróżnić sakwy ze zbędnego kanapkowego balastu i uzupełnić paliwo przed czekającym nas podjazdem (lody). A droga do Gołkowic nie była łatwa, bo dwa razy otarliśmy się o śmierć z rąk szalejących tirowców. Wtedy postanowiliśmy, że do Krościenka wrócimy leśnymi drogami przez Szczawnicę, mimo że nasze crossy słabo nadają się do szalonego downhillu z Przehyby. Ale najpierw trzeba było podjechać 13 km bez chwili wypłaszczenia.
Zgodnie z wyliczeniami wspomnianego już Michała Książkiewicza, z którego bazy podjazdów korzystamy od kilku lat przy rekonesansie polskich podjazdów, ostatnie pięć kilometrów nie schodzi poniżej 10% średniego nachylenia. Trasa jest poprowadzona z głową – są zakręty i serpentyny, w przeciwieństwie do niemal prostego jak strzała podjazdu na Karkonoską. Można tu nawet wybierać sobie przełożenia, kiedy na Karkonoskiej momentami człowiek zastanawia się, gdzie zostawił najlżejsze przerzutki i dlaczego jeszcze nie przewrócił się na plecy. Tak czy owak, po ośmiu kilometrach podjazdu wstępnego, ostatnie pięć jest całkiem wymagające. Szkoda tylko, że asfalt kończy się na 1110 m n.p.m. i dalej zamiast choćby utwardzonej drogi szutrowej, jest kamienisty trakt. Nie ma jednak tego złego, bo Prehybę zdobyliśmy a widoki na Kotlinę Sądecką i w kierunku Tatr są niezapomniane. Tak samo jak satysfakcja ze zdobycia kolejnego polskiego Mount Ventoux i smak serwowanej w schronisku jajecznicy. Nie mówiąc już o możliwości zdobycia przez Kachnę kolejnych stempli.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Szczawnicy na obiad. Do Krościenka wróciliśmy w sam raz przed deszczem.
Wyjechaliśmy w Gorce po piątej i udaliśmy się na zaniedbaną czasowo pierwszego dnia Drogę Pienińską. Wschód Słońca przywitał nas w Szczawnicy, a gdy wjechaliśmy w przełom Dunajca przykryła nas kołdra unoszących się mgieł. Mogliśmy w pełni delektować się scenerią z poziomu drogi i rzeki. Spotkaliśmy tylko kilku rowerzystów oraz uprzątających zakola rzeki z większych kamieni przed kolejną rundą spływów flisaków. Wzmożona praca elektrowni wodnej w Niedzicy zrzucającej nocą wodę skutkuje naniesieniem większego materiału, który dla bezpieczeństwa turystów trzeba usunąć.
Kolejny punkt wycieczki to malowniczy zjazd ze Sromowiec Wyżnych do Niżnych. Trudno było skupić się na jeździe, kiedy wzrok utkwiony był w górujące na horyzoncie Tatry. W Niedzicy zaopatrzyliśmy się w pamiątki (m.in. w słomianego jeża), po czym wspięliśmy się do Falsztyna, by zjechać malowniczą drogą z widokiem na Zbiornik Czorsztyński i Gorce, z którą zmagaliśmy się dnia pierwszego. Nad rzeką Białką przyszła pora na ochłodę w lodowatym strumieniu (i na batona).
Podjazd na Przełęcz Knurowską liczy ok. sześciu kilometrów i ma średnie nachylenie 5%. Z drogi, będącej zabytkiem inżynierii drogowej, rozpościerają się wspaniałe widoki na okoliczne pasma górskie. Trakt zbudowano w ten sposób, by nachylenie nie przekraczało 7%. Sprawia to, że podjazd nie stanowi dużej trudności. Na przełęczy znaleźliśmy nocleg w prywatnej kwaterze, która jest świetnym punktem wypadowym w Gorce. Nie chcąc wjeżdżać z zakupami uznaliśmy, że będąc na miejscu zjedziemy po prowiant i wjedziemy na przełęcz raz jeszcze. Podjazd od strony południowej jest trudniejszy. Najbliższy sklep jest po stronie północnej – w Ochotnicy Górnej.
PS.: W Ochotnicy Górnej znajduje się najbardziej malowniczo położone boisko do koszykówki jakie w życiu widziałem, ale że jadąc na zakupy nie wzięliśmy aparatów, to musicie uwierzyć mi na słowo.
Nasze wyjście na szlak dnia piątego opóźniło się, gdyż czekaliśmy na rozwój sytuacji burzowej. Kiedy burze zanikły, ruszyliśmy w drogę. Przez Przełęcz Knurowską przebiega czerwony szlak na Turbacz – najwyższy punkt Gorców, a pod Turbaczem znajduje się schronisko górskie. W schronisku wiadomo – sztempel ;) a sztempel musi być.
Krótko po przekroczeniu granicy parku narodowego weszliśmy na polanę Zielenicę, skąd rozpościerają się wspaniałe widoki na Pieniny, Beskid Sądecki, Spisz i Tatry. Jeśli chodzi o Tatry to widoczność, jak to zwykle w takie upały, znów nie była najlepsza, ale nasze najwyższe góry można było dostrzec bez problemu.
Podobnie jak w Pieninach, tak i w Gorcach populacja myszy miała się w najlepsze. Bez problemu można było natrafić na te gryzonie jednak nie bardzo chciały dać się namówić na choćby jedno zdjęcie.
Ze szlaku czerwonego odbiliśmy na zielony, prowadzący na Jaworzynę Kamienicką i sąsiadującą zeń polanę. Słynie ona ze znajdującej się tam Kapliczki Bulandy, popularnego motywu widokówek z Gorców. Z racji wczesnej pory i położenia Słońca nasze zdjęcia z tego miejsca nie oddają uroku polany. Wszystkich, którzy udadzą się na Jaworzynę informuję, że znajdująca się nieopodal Zbójecka Jama nie jest tak spektakularna jak mogłaby sugerować nazwa.
Na Długiej Hali, skąd widać już schronisko pod Turbaczem, można uzupełnić zapasy wody w strumyku - dopływie Łopuszanki. Na hali prowadzi się wypas owiec a w bacówce można kupić oscypki. Będąc w schronisku zjedliśmy ciepły posiłek, ale mimo zastrzyku energii postanowiliśmy porzucić dalsze plany wycieczkowe i wracać do kwatery, bo z kierunku Tatr nadciągała kolejna partia burz. W drodze powrotnej postraszyło kilkoma bliskimi uderzeniami piorunów i delikatnym gradem, który na nasze szczęście nie urósł do rozmiarów widzianych dzień wcześniej w telewizyjnych serwisach informacyjnych (kaski zostały w domu).
Tak zakończyła się nasza wycieczka, bo ostatniego dnia zjechaliśmy z Knurowskiej do Nowego Targu na poranny pociąg. Trzeba przyznać, że udało nam się wstrzelić w dobrą pogodę, bo w momencie, gdy piszę tę relację trwa tradycyjna, coroczna polska lipcowa pora deszczowa. Pozostaje wziąć mapę i szukać kolejnego celu podróży.