Popod turnie, podod lasy,
Hań na szosie miołem wczasy!
Tekst i zdjęcia: Arti
Długość trasy: 502 km (77+228+97+100) Data: 14-20 VII 2016 Uczestnicy: Arti Start/meta: Zakopane Przewyższenie: ok. 7500 m Prędkość maks.: 70 km/h (nawet nie wiem kiedy) Inne: 15 czekotubek i jeden kapeć
Jedynymi górami w Polsce, gdzie członkowie Drużyny B. częściej wybierają się na wycieczki piesze niż rowerowe,
są Tatry. Z oczywistych względów, jako że szlaków rowerowych w naszych najwyższych górach,
chronionych przez polski i słowacki park narodowy, jest niewiele. Nie brakuje jednak wspaniałych
tras wokół Tatr - na Podhalu czy Spiszu. Polski Spisz już wcześniej odwiedzaliśmy (Z Archiwum B.:
2015,
2012),
ale Podhale tylko przy okazji Tour de Pologne Amatorów. Przyszła więc pora odkryć i
zjechać kilka nowych dróżek.
W dniu przyjazdu przekonałem się na własne oczy jakie tłumy turystów zjawiły się tego lata w Zakopanem.
Widząc korki na głównych arteriach miasta cieszyłem się, że poranek to moja ulubiona pora wyjścia na rower.
Postanowiłem zaraz o świcie wjechać na Gubałówkę, delektując się pustymi drogami i pełną swobodą. Na Gubałówce
zastałem tylko ekipę porządkującą scenę po wczorajszym koncercie niejakiego Dawida Podsiadło. Dopiero kilkanaście
minut po mnie wjechał tam inny kolarz, który zaskoczony moją obecnością poprosił o zrobienie mu zdjęcia z Tatrami w tle.
Okazało się, że podobnie jak ja przyjechał z nizin pokręcić po górach, ale dla niego tydzień treningów w Zakopcu już się
kończył. Ja dopiero go zaczynałem. Może nie tyle tydzień treningów, co bardziej kilka dni krajoznawczego rowerowania i
delektowania się widokami, na przykład takimi, jak te z Gubałówki.
Kolejnym celem pierwszej, aklimatyzacyjnej rundki, był Górków Wierch koło Jurgowa. Jak piękna panorama rozpościera
się z tego wzniesienia przekonałem się oglądając fotografię w jednym z pensjonatów, gdzie kilka tygodni wcześniej
wspólnie ze znajomymi zrobiliśmy sobie bazę wypadową na Sławkowski Szczyt. Jedyną niewiadomą pozostawał dla mnie fakt,
czy droga widniejąca na mapie to szosa, czy jakiś leśny dukt. Zanim jednak miałem się o tym przekonać, na podjeździe do
Bukowiny dogoniłem innego nizinnego szosowego szczura, z którym kontynuowałem dalszą wspólną jazdę przez Brzegi do Jurgowa.
Porozmawialiśmy trochę o amatorskich startach i planach na najbliższe dni, po czym nasze drogi się rozjechały. Ja skręciłem
w las i widząc szlaban z zakazem dla motocykli i aut, opatrzony napisem lesna cesta, przeszedłem pod nim i zacząłem
wspinaczkę. Wspinaczkę po asfalcie, byle jakim, ale wystarczająco dobrym do wjazdu i zjazdu. Kto jak kto, ale nasi południowi
sąsiedzi (Czesi i Słowacy) przyzwyczaili nas na kilku wcześniejszych wyjazdach, że lubią mieć asfalt nawet na mało ważnej
drodze donikąd.
Ta droga dla mnie była jednak do bardzo kądś, bo na wspaniały punkt widokowy na całe niemal Tatry.
Nikogo tam nie spotkałem, więc spokojnie rozgościłem się na drodze i suszyłem wierzchnie ciuchy na ciepłym asfalcie.
Z pomocą aparatu i Internetu starałem się rozpoznawać znajome mi wierzchołki. Jedyne co mnie zaniepokoiło, to ilość
samochodów na widocznej z tego miejsca Drodze Oswalda Balzera, którą miałem wracać. Dla osób lubiących spoglądać na Tatry
z nowych miejsc i innych kierunków, Górków Wierch będzie ciekawą propozycją na wycieczkę.
Wracając przez Łysą Polanę, w okolicach godziny jedenastej, musiałem natknąć się na godziny szczytu turystów udających się do Morskiego Oka. Policja
na rondzie powyżej odcinka drogi do Łysej Polany nie przepuszczała już samochodów, bo na dole brakowało miejsc parkingowych
i miejsc na poboczach. Na szczęście ruch aut w kierunku Morskiego Oka był o wiele większy niż w kierunku Zakopanego,
więc jechało mi się dość swobodnie. Do momentu jak dojechałem do Jaszczurówki – wtedy pozostało mi omijać stojące w
korku auta środkiem jezdni. W południe byłem już na kwaterze (niemal tradycyjnie już u Państwa Miklerów) z dużym zapasem
czasu na drzemkę i planowanie kolejnych dni.
W słowackiej części parku narodowego Tatr jest o wiele więcej opcji wjechania rowerem, w tym szosowym, w samo serce gór,
niż jest takich miejsc w polskiej części. U nas w zasadzie na szosie można wjechać jedynie do Doliny Chochołowskiej,
bo trasa do Morskiego Oka, z racji corocznych tłumów, dostępna jest tylko dla piechurów. Pozostałe szlaki rowerowe są raczej dla górali. W związku z tym, po zasięgnięciu
wiedzy mojego gospodarza
Andrzeja Miklera, przewodnika i ratownika TOPR, wybór padł na Cichą Dolinę po drugiej stronie
Kasprowego Wierchu. W zeszłym roku z powodzeniem wjechałem do
Wielickiej Doliny, więc przyszła pora na kolejny cel.
Z Zakopanego do Cichej Doliny jest kawał drogi - 130 km od zachodu i 100 km od wschodu - więc podszedłem do zadania ostrożnie,
bo dojechać to pół biedy, ale musiałem czuć się na siłach, żeby stamtąd jeszcze na rowerze wrócić. Wybór padł na rundę
od zachodu, z przekroczeniem granicy w Chochołowie. Nie mówiłem o tym głośno, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi
wskazywały, że właśnie podejmuję się zadania objechania Tatr dookoła. Jeśli miałbym dojechać do Cichej Doliny,
to zdrowy rozsądek będzie kazał wracać drogą wschodnią, czyli krótszą.
Wyruszyłem tradycyjnie o poranku. Przez całą noc padało, ale były to opady konwekcyjnie po całym poprzednim dniu i
prognozy na nowy dzień były słoneczne. Nie było zimno jak dla mnie, jedynie mokro, ale spodziewałem się, że w ciągu
dnia szosy przeschną. Starałem się jechać spokojnie, choć wiem, że jadąc samemu mam czasem tendencje do zażynania się.
Wyjątek stanowił malowniczy podjazd na Kwaczańską
Przełęcz za miejscowością Zuberec, gdzie w pewnym momencie wyprzedził mnie jakiś
lokals na szosie. Ambicja wzięła górę i nie chcąc robić obciachu polskiej szosowej amatorskiej braci, przegoniłem go
przed górską premią i pognałem w dół. Zjazd ów był niezapomniany, a to dlatego, że chwilę wcześniej niskie
chmury się ulotniły i odsłoniły wspaniałe widoki, oraz z racji idealnie wyprofilowanych zakrętów
i gładkiej szosy, gdzie użycie hamulców
można było ograniczyć do minimum.
W miejscowości Liptowski Mikułasz, największej na trasie, musiałem przejechać odcinek ruchliwą drogą nr 18. Na szczęście
częściowo był wydzielony pas dla rowerów. Kawałek za miastem odbiłem na wioski i przez Liptowski Andrzej, Jamnik i
Wawrzyszów dobiłem do Tatrzańskiej Drogi Młodości, czyli szosy nr 537. Na tym odcinku była to szosa z ukrytymi
procentami, bo jedynie nogi i licznik mogły wskazywać, że jedziemy 1% pod górę. Teoretycznie zaczął się dla mnie
27 kilometrowy podjazd do Cichej Doliny, który jednak dopiero na odcinku
ostatnich 12 km, od wioski Podbańska,
nabrał konkretnych nachyleń i przebiegał szlakiem rowerowym na terenie parku narodowego. Szosa na tym odcinku
jest mocno zniszczona, więc mimo górki wiedziałem, że zjazd zajmie tyle samo co wjazd. Lepiej nie ryzykować na
cienkich szosowych oponkach, bo droga do domu daleka. Widoki wynagrodziły jednak cały trud włożony w dotarcie do tego miejsca, a
szczególnie rzucała się w oczy Świnica. Wyliczyłem, że mogę tu posiedzieć całe 30 minut, żeby mieć rozsądny
margines czasu na powrót i ewentualne przygody/zapaści po drodze. W dolinie spotkałem nawet polską parę rowerzystów,
a ogólnie turystów minąłem na szlaku niewielu.
Do tej pory czułem się świetnie, więc nie przerażała mnie mocno myśl, że po 128 km pozostaje mi ciągle stówka do domu.
Szkoda że solo, ale nie udało się zgrać terminu z resztą kompanii. Mozolnym zjazdem na hamulcach wróciłem na drogę 537 i
skierowałem się w kierunku miejscowości Wysokie Tatry. Na początku nad drogą górował Krywań, potem las zasłonił góry, by znów podnieść kurtynę i
pokazać najbardziej rozpoznawalne dla mnie szczyty jak Gerlach, Sławkowski czy Łomincę. Mając 180 km w nogach dopadł mnie
kryzys głodu. Nie miałem już ochoty na kolejne żele, batony czy ulubione ostatnio czekotubki, ale moja głowa ubzdurała sobie,
że bezzwrotnie nie zjem niczego innego niż pizza lub zapiekanka. Niestety na szybkości nie znalazłem żadnego fast fooda przy
głównej drodze, jedynie same restauracje, więc pognałem dalej. Musiałem się jednak poddać i w sklepie w Tatrzańskiej Kotlinie
kupiłem świetną suszoną kiełbasę. Zapiłem colą, zagryzłem Lentilkami i ta szalona, wybuchowa mieszanka dała mi kopa do samego Zakopca. Pierwszy raz w
życiu martwiłem się na myśl o górce, bo znane mi 12 km podjazdu na
Zdziarskie Sedlo mogło być moją ostatnią hopką
tego dnia przed odłączeniem prądu. Na szczęście nic takiego się nie stało i dojechałem do Łysej Polany. Czułem się już
bezpiecznie, bo byłem na swojej ziemi. Udało mi się wlać w siebie jeszcze pół kolki i zjazdami Drogą Oswalda Balzera
pomknąłem rychło do Zakopanego. Tam posiliłem się pizzą z fast fooda i mogło usatysfakcjonowany odstawić rower do garażu.
Runda wokół Tatr okazała się jednocześnie najdłuższą z moich rowerowych dniówek, a do tego ambitną i okraszoną wspaniałymi widokami.
Po konkretnej przejażdżce dookoła Tatr, tego dnia miałem odpoczywać. Wstałem późno i zabrałem się za czyszczenie
rowerka. Sprawdziłem jednak pogodę na jutro i widząc prognozowane opady, postanowiłem przesunąć
rundkę do Ochotnicy Górnej w Gorcach na dzisiejsze popołudnie. Do Ochotnicy Górnej od strony
południowej prowadzi solidny podjazd na
Przełęcz Knurowską. Do tego odbywające się igrzyska
i start naszej Kasi Niewiadomej, która z Ochotnicy pochodzi, skłonił mnie do wyboru właśnie
takiej trasy. Ot takie szosowe nawiązanie do naszej reprezentacji, która w kolarstwie wypadła
w tym roku świetnie (Rafał z brązem, Maja ze srebrem i kilka wysokich pozycji pozostałych
reprezentantów, w tym Katarzyny z Ochotnicy).
Z Gliczarowa Górnego prowadzi długi zjazd przez Groń, Leśnicę i Gronków do szosy 969 u podnóża Gorców.
Zjazd ten wydłużył się dla mnie o czas na łatanie kapcia (zagapiłem się i wjechałem na jedyny kamlot
jaki akurat leżał na szosie). Mimo straconego czasu uznałem, że trasa ciągle jest do zrobienia przed
zmrokiem. Z niezalesionych fragmentów szosy do Ochotnicy roztaczają się ładne widoki na nieodległe Tatry,
a sama droga jest w świetnym stanie, co daje dużą frajdę na zjeździe.
Do Zakopanego wróciłem przez geograficznie przynależące do Polskiego Spiszu miejscowości Dębno, Krempachy, Trybsz
i Czarną Górę. W tej ostatniej znajduje się nie lada podjazd
(profil
tylko do skrętu na wierzchołek), który można wydłużyć o fragmenty 17% na punkt
widokowy przy replice krzyża z Giewontu (kapitalne panoramy na całą okolicę). Polecam, zarówno z racji widoków, jak i wysiłku.
Prognoza się sprawdziła - padał deszcz. Wykorzystałem dzień na odpoczynek i
przygotowania do wczesnego wyjścia kolejnego dnia (po czwartej rano) na szlak do Hali
Gąsienicowej, żeby naładować baterie i poobcować z tatrzańską przyrodą z bliska. Tam obrałem azymut na Kościelec, chyba na razie mój ulubiony z dostępnych szlakiem szczyt w
Tatrach.
Tego dnia, z racji pełnienia obowiązków służbowych w stylu home office, wyjechałem na trasę po południu (to już drugi raz na tej wycieczce - szok).
Obrałem za cel
Przełęcz Łapszankę niedaleko Jurgowa. Znajduje się tam malownicza kapliczka, o
której wyczytałem, że służyła do ostrzegania przed burzą. Wierzono też, że dzwon z kapliczki
ma właściwości odpędzania burz, jednak śmierć młodego człowieka rażonego piorunem w trakcie
jednej z takich akcji zapewne nadszarpnęła to miejscowe wierzenie. Nie zaskoczę też nikogo, jak napiszę,
że panorama z tego miejsca była zacna.
Z Łapszanki pomknąłem szalonym zjazdem do Łapsz Wyżnych i dalej przez Niedzicę, Krempachy, Białkę i Bukowinę wróciłem do
Zakopanego. Zakończyłem moje małe tourne po okolicy z liczbą 500 km na koncie w cztery dni. Wychodzi ponad setka dziennie,
a wiadomo – dzień bez setki dniem straconym :-)
Kolejna odsłona szosowych zmagań w Karkonoszach po najznakomitszych podjazdach regionu, tym razem w wykonaniu Błażeja, będąca jednocześnie jego debiutem w roli autora relacji.