Na pierwszy dzień w Karkonoszach poszedł rozjazd aklimatyzacyjny: Sobieszów - Karpacz
i podjazd pod Orlinek oraz dalej pod Świątynię Wang. Następnie trasa miała wieść przez Karpacz
Górny, Borowice, Drogą Sudecką do Przesieki i z powrotem do Sobieszowa, ale jak wiadomo (lub nie)
od drogi Sudeckiej zaczyna się zasadniczy odcinek podjazdu na Przełęcz Karkonoską więc będąc już u
podnóża nie mogłem sobie podarować i odbiłem w kierunku schroniska Odrodzenie. Co prawda zjeżdżający
z góry kolarze trochę mnie zmartwili twierdząc, że możliwy jest jedynie podjazd przez 2,5 km bo dalej
już leży śnieg, ale jak się okazało łacha śniegu występowała tylko lokalnie i dało się przez nią przejechać
niezaburzenie wyżłobionymi koleinami po kołach samochodu obsługującego schronisko. Z racji tego, że był to
nieplanowany wjazd i dość późna pora, zdecydowałem się również tą drogą wracać naprzemiennie zjeżdżając i
sprowadzając rower celem zaoszczędzenia hamulców, co pozwoliło mi uwiecznić po raz kolejny w naszej historii (2011,
2013)
zbiór "komunikatów motywujących" jakie można podziwiać wspinając się na przełęcz.
Dzień 2. | 111 km
Pętla polsko-czeska przez Przełęcz Karkonoską |
TRASA
Na ten dzień plan zakładał pierwsze pokonanie niepokonanej przeze mnie Przełęczy Karkonoskiej, ale że udało się to
nieplanowanie już wczoraj, to dziś miałem spokojną głowę. Prognozy pogodowe co prawda nie były zbyt optymistyczne,
ale poranna weryfikacja synoptyczna pokazywała, że opady i wiatr mają się przesunąć na następny dzień. Biorąc
poprawkę na to, że jednak maj to jeszcze nie lato (a ja jestem zmarźlak) ubrałem się grubiej i wziąłem dodatkowe
warstwy do plecaka.
Na Karkonoską zacząłem się wspinać od samego formalnego początku, czyli od miejscowości Podgórzyn i dalej przez Przesiekę,
co daje w sumie 11 km podjazdu. Karkonoska : ja = 1 : 2. W nagrodę podjechałem na kawę i ciacho do schroniska Odrodzenie.
Mając przed sobą ostry i bardzo długi zjazd na czeską stronę przez Szpindlerowy Młyn do Vrchlabi, opakowałem się
szczelnie i wio. Pomimo że asfalty u naszych sąsiadów są dużo lepszej jakości, to niestety nie zdążono ich jeszcze
pozamiatać po zimie z piasku i kamieni, więc zjazd był raczej asekuracyjny. Na domiar złego po paru kilometrach się
jednak rozpadało. Pomimo tego zdecydowałem się jechać dalej. Przy tej prędkości w deszczu szybko przemokłem i zaczęło
robić mi się naprawdę zimno. Z błagalnym wzrokiem wypatrywałem końca zjazdu i możliwości popedałowania pod górkę,
żeby się rozgrzać. Okazja podjazdu nadarzyła się od miejscowości Cista. Siedmiokilometrowy podjazd rozgrzał trochę
wyziębiony organizm, ale nie pomógł psychice. Kolejny mokry zjazd przez Janskie Łaźnie pogorszył morale. Mokry i
wyziębiony zacząłem odczuwać braki energii, a czekał mnie jeszcze 20-kilometrowy podjazd na Przełęcz Okraj.
Podczas wysiłku fizycznego żywimy się głównie węglowodanami prostymi, czyli kolokwialnie mówiąc słodyczami.
Dają one bardzo szybki zastrzyk energii do mięśni, nie obciążając zbytnio żołądka trawieniem, które pochłania
cenną energię. Ale druga rzecz to homeostaza, która też wydatkuje energię, szczególnie przy takiej pogodzie.
Moja homeostaza "wyła" o kalorie, których nie byłem jej w stanie dostarczyć, bo całość zjadały mięśnie. Dobrze,
że w plecaku wożę dodatkowe warstwy ciuchów, które założyłem chyba wszystkie i to pewnie uratowało mi skórę.
Podjazd Na Okraj nie jest jakiś ciężki, ale dłużył mi się strasznie. Po dojechaniu na przełęcz odwiedziłem schronisko,
bo potrzebowałem "poważnego" jedzenia oraz musiałem sprawdzić czucie w mokrych i wyziębionych stopach. Daję słowo,
że tak szybko zjedzonej jajecznicy i wypitej herbaty to panie ze schroniska wcześniej nie widziały.
Czułem jak wracają mi siły.
Z Przełęczy do domu zostało lekko ponad 30 km, które zrobiłem już w warunkach suchych, bo jak się na koniec okazało w
Polsce wcale nie padało... Bilans na koniec dnia 111 km. Z powodu fatalnego nastroju przez większość trasy, fotek
zrobiłem niewiele. Taki to był typ dnia.
Niestety trzeciego dnia padało i było zimno. Po wczorajszych przygodach z deszczem nawet nie miałem zamiaru się
nigdzie ruszać rowerem. Prognozy na kolejny dzień były jednak dobre, więc postanowiłem doprowadzić rower do formy,
zaplanować dalsze trasy oraz uzupełnić energetyczne zapasy na kolejne dni. À propos tego co jedzą kolaże podczas
treningów. W sklepach, głównie sportowych, można kupić profesjonalne żele energetyczne i batony proteinowe, lecz
są one drogie i moim zdaniem mają sens na przykład na zawodach. Ja na długie trasy zaopatruje się w dziecięcy
przysmak - Czeko Tubkę za 2,50 i mini batoniki z Lidla oraz batoniki proteinowe Sante. Mogę potwierdzić, że
dają energię do pedałowania przez długie kilometry.
***
Dnia czwartego wróciła pogoda. Dziś sobie zaplanowałem udać się z Karkonoszy w znane nam już Góry Izerskie
(2013), które obdarzone są również pierwszorzędnymi
podjazdami, a prym wśród nich wiedzie podjazd na Stóg Izerski. Dla odmiany od wielokrotnie pokonywanej
drogi nr 358 do Świeradowa-Zdroju tym razem trasę wyznaczyłem południowym krańcem Pogórza Izerskiego przez
malownicze wsie i osady. Nie była to jednak fanaberia, bo plan miałem szczwany. Otóż wymyśliłem sobie, że
Stóg Izerski zdobędę innym niż do tej pory (ze Świeradowa) podjazdem - mianowicie szlakiem od strony
Czerniawy-Zdroju. Podjazd ten jest opisywany jako "najcięższa wersja" (z 3 dostępnych), a oznaczenia ma
"poza kategorią" lub pieszczotliwie "KATORGA". Z resztą komentarze
mówią same za siebie. Według rankingu z
tej strony jest to drugi najtrudniejszy
podjazd szosowy w Polsce. Licząc że 30 kilometrów rozbiegu na dotarcie do początku katorgi pozwoli
mi się rozgrzać wystarczająco dobrze, wyruszyłem śmiało, choć przyznam się szczerze, że opis i komentarze
do podjazdu lekko mnie stresowały. Po dotarciu do podnóża prewencyjnie zrzuciłem z siebie ciepłe warstwy
ciuchów, wziąłem trzy łyki izotonika, przeżegnałem się i ruszyłem. Na początku podjazd nie zaskakuje – 5%,
później 10% nachylenia nie jest niczym, czego nie miałaby Karkonoska. Lecz za chwilę, bez ostrzeżenia,
dostajemy 18-19%. Ok, jeździło się już takie, Karkonoska ma takie chwilami, w Gliczarowie (w Tatrach)
jest również taki, ale trwają one krótko, maksymalnie paręset metrów. Tu tak nie jest - podjazd jest
"sztywny", co znaczy, że nie odpuszcza nachylenia ani na chwilę, a wręcz przeciwnie - dowala większe.
Pierwszy raz miałem coś takiego, że z powodu stromizny przy wspinaczce odrywało mi się przednie koło od
drogi, a przy próbie jego dociążenia tylne traciło przyczepność. Pierwszy raz widziałem jak ludzie włażą
szlakiem na czworaka... Nie przedłużając, podjazd udało mi się wjechać bez podpórki, ale był to najcięższy
podjazd jaki do tej pory miałem okazję jechać. Dzięki katordze dowiedziałem się o istnieniu mięśni w moim ciele, o
których nie miałem pojęcia. Ból tychże naciągniętych do granic mięśni był chyba najgorszą bolączką z jaką musiałem
się zmagać przy wspinaczce. Wobec powyższego chciałbym stwierdzić że Karkonoska lideruje w rankingu podjazdów tylko
dlatego, że jest dłuższa. Jednak Stóg Izerski od Czerniawy powinien być najcięższym podjazdem. Już ze Stogu nie
mogłem sobie odmówić, żeby nie pojechać do Chatki Górzystów na Hali Izerskiej - miejsca tak urokliwego i klimatycznego
oraz serwującego tak zajebistą jajecznice i kakao, że kto nie zna niech żałuje. No i powrót, tym razem już przez
Świeradów z małym zahaczeniem o pijalnię wód w Domu Zdrojowym i dalej przez Szklarską cały czas nudnym zjazdem...
W końcu w Karkonosze zawitały zwiastuny lata. Przyjemne 22°C, słoneczko i piękne widoki skłoniły mnie do pozwolenia
na odpoczynek mojemu rumakowi, a sobie do zafundowania treningu innych mięśni ciała. Wybrałem się pieszo w góry, a
konkretnie, z racji dobrej lokalizacji, na Śnieżne Kotły.
***
Jak głosi powiedzenie "wszystko co dobre szybko się kończy". Kończyły się i tego dnia i moje górskie podboje.
Jednakże tak jak na koniec każdej imprezy, tak i tu nie mogło się obejść bez wielkiego finału.
Na dziś zostawiłem sobie planowane już od dawna koronne wyzwanie - podjazd pod Modre sedlo od
miejscowości Pec pod Śnieżką, w czeskich Karkonoszach. Jest to najwyższy asfalt w Karkonoszach
i według wszelkich rankingów najtrudniejszy szosowy podjazd w Czechach oraz w całych Karkonoszach,
punktacją za trudność bijąc również Przełęcz Karkonoską (najtrudniejszy podjazd w Polsce). Z racji zakwaterowanie po Polskiej stronie
musiałem przedostać się do Czech pokonując po drodze kolejny raz Przełęcz Okraj. Trasa ta
dała mi solidne 45 km rozgrzewki. Bardzo mile zaskoczyła mnie sama miejscowość Pec wyglądająca
jak malownicze alpejskie miasteczko. Widoki widokami, ja tu przyjechałem stoczyć bój z legendarnym
podjazdem. Oj żebym ja to wcześniej wiedział jak wyczerpujący będzie to pojedynek to... i
tak bym pojechał. Podjazd pod Modre sedlo w pełni zasługuje na swoją renomę. Może nie ma
tu niepoważnych stromizn odrywających koła od asfaltu, ale realna łączna długość i ilość
odcinków z nachyleniem 20% przyprawia o dreszczyk. Podjazd nie daje wytchnienia ani na chwilę.
Jeden czy dwa krótkie odcinki wypłaszczenia pokonuje się nawet nie wiedząc kiedy, po czym znowu
dostajemy kolejne ściany płaczu i tak do samego szczytu. Szczyt zaś jest na wysokości 1510 m n.p.m.
(dla przypomnienia Śnieżka jest tylko o 100 m wyżej) więc "krajobraz księżycowy", lodowaty wiatr
zamraża wodę we krwi (przynajmniej u mnie) i w ogóle przerąbane... Ale dla tych widoków warto było
(w ogóle kto nie był, to polecam gorąco się tam wybrać - to chyba najpiękniejsze miejsce w Karkonoszach).
Po dotarciu do szczytu nie mogłem sobie odmówić zjechania jeszcze kawałka dalej do schroniska Lucni bouda,
gdzie definitywnie kończy się asfalt.
Droga powrotna wiodła tą samą trasą. Z racji stromizny musiałem zatrzymywać się dość często, żeby dać ostygnąć
hamulcom i obręczom. Napstrykałem więc fot chyba ze setkę. Bilans jaki mi wyszedł to 111 km (hmmm już taki
miałem drugiego dnia na innej trasie... dziwne), a choć "Niebieskie siodło" stawiało ostry opór, to jednak udało mi
się je dosiąść od pierwszego razu.
Finalne statystyki górskich zmagać to 403 km na cztery dni jazdy oraz łączny wzrost wysokości 8190 m. Jestem zadowolony.