Korzystając z majowych dni wolnych od pracy, wspartych kilkoma dniami urlopu, wybraliśmy się na kwietniówkowo-majówkową wycieczkę rowerową w Góry Izerskie. Postanowiliśmy poświęcić Izerom całą wyprawę, jako że tras rowerowych w tamtym regionie nie brakuje, a góry te mają opinię wymarzonej krainy do rowerowej turystyki.
Późna wiosna oraz rozbieżne prognozy długoterminowe sprawiły, że do końca nie wiedzieliśmy, czy nie zostawić rowerów w domu i nie przemianować w ostatniej chwili naszej wycieczki na turnus narciarski. Zdecydowaliśmy się jednak na rowery i odciągnęliśmy Błażeja od chęci przyspawania płóz do jego rumaka.
Start ostry naszej wycieczki formalnie został umiejscowiony w Jeleniej Górze, jednak żeby tam dotrzeć, a zdecydowaliśmy się oddać swój los w ręce polskich kolei przypadkowych, musieliśmy przenocować we Wrocławiu. W funkcjonującym w tym czasie rozkładzie jazdy nie było żadnego „rowerowego” połączenia, dzięki któremu moglibyśmy wylądować w Jeleniej Górze rano bez konieczności noclegu gdzieś po drodze.
Wrocław przywitał nas deszczem, który padał również następnego dnia, kiedy jechaliśmy z kwatery na pierwszy pociąg do Jeleniej. Po kilku godzinach jazdy kolejowym blaszakiem, gdzie zdążyliśmy wyschnąć, zjeść drugie śniadanie (i nie było to w Warsie) oraz uzupełnić trochę niedobory snu, wysiedliśmy w Jeleniej Górze. Tylko Błażej nie spał, cały czas ukradkiem czekając aż ktoś zaśnie i otworzy usta, by podstępnie zrobić mu wspaniałe zdjęcie i wrzucić je na fejsa (udało się – przyp. Błażej, ale to zdjęcie znajdziecie tylko na fejsie).
Obraliśmy kurs na Szklarską Porębę. Deszcz, który przestał padać jak tylko wysiedliśmy z pociągu, przypomniał o sobie już po kilku kilometrach pedałowania, jednak będąc w amoku powrotu w góry zbytnio nam to nie przeszkadzało. Droga dobrej jakości i niewielki ruch sprawiły, że do Piechowic dotarliśmy w mgnieniu oka. Tam odwiedziliśmy hutę szkła kryształowego Julia, produkującej szkło od ponad 140 lat.
Będąc w Piechowicach nie mogliśmy się powstrzymać, żeby zboczyć z trasy i wjechać malownicza trasą do Michałowic, gdzie przebywaliśmy w schronisku w czasie wycieczki w Sudety w roku 2011. Podjazd, który doczekał się nowego asfaltu na odcinku do Michałowic Dolnych, prowadzi przez skalną bramę, a na zjeździe można się całkiem przyzwoicie rozpędzić.
Po wdrapaniu się do Szklarskiej Poręby zrobiliśmy sobie przerwę obiadową, żeby posilić się przed dalszą wspinaczką, tym razem na Zakręt Śmierci. Widoki tego dnia były nijakie, więc podążyliśmy dalej w stronę Rozdroża Izerskiego skąd czekał na już tylko sześciokilometrowy zjazd do Świeradowa-Zdroju. Nocleg obraliśmy w niedalekiej Czerniawie-Zdroju, jednak po przybyciu okazało się, że w naszym pokoju jest już jeden lokator. Nie mając możliwości eksmisji gościa, co wiązałoby się z wyburzeniem całej ściany, postanowiliśmy grzybowi pozostać w swoim kąciku. Kilka minut później znaleźliśmy pod prysznicem resztę rodziny spod herbu fungi.
Dzień drugi przeznaczyliśmy na zwiedzanie zamku Czocha, usytuowanego nad Kwisą w niedalekiej miejscowości Leśna. Zamek powstał w XIII wieku i był wielokrotnie przebudowywany a z jego losami wiąże się wiele zagadek II wojny światowej. Stał się tłem wielu filmów i seriali z niedawno emitowaną „Tajemnicą twierdzy szyfrów” jako jednym z przykładów. Nie chcąc rozpisywać się za bardzo o historii, którą łatwo zgłębić tu i tam, warto wspomnieć, że o ile zamek przetrwał zawieruchę wojenną w bardzo dobrym stanie, to jego zbiory zostały niemal całkowicie zubożone. Doszliśmy do wspólnego wniosku, że Czocha o wiele lepiej prezentuje się z zewnątrz niż wewnątrz. Mimo to warto wybrać się na zwiedzanie, byle nie w zbyt licznej grupie. W cenę biletu wliczona jest możliwość wejścia na wieżę i jak to zwykle bywa w zamkach ruch w takich wypadkach bywa wahadłowy.
Kiedy już udało nam się uniknąć bycia przypadkiem zepchniętymi ze schodów i drabinek zamkowej wieży, wróciliśmy na rowery i udaliśmy się na zaporę wodną na Kwisie w Złotnikach Lubańskich. Prowadzi tam malownicza droga wijąca się wzdłuż zbiornika i prowadząca przez dwa tunele skalne. Zapora nie jest udostępniona do zwiedzania, ale sam widok kamienno-betonowego łukowego korpusu szczelnie zamykającego dolinę rzeki robi spore wrażenie.
Jako że było późne popołudnie i nie chcieliśmy ryzykować jazdy po zrmoku, to zrezygnowaliśmy ze zwiedzania ruin zamku Rajsko i zadowoliliśmy się tylko szybkimi oględzinami zdjęć w Internecie na błażejowym telefonie. Udaliśmy się w drogę powrotną przez Mirsk, gdzie na rynku znaleźliśmy bardzo przytulny lokal ze smakowitym jadłem i miłą obsługą (i darmowym wi-fi). Szczerze polecamy restaurację Paprotka.
Czas w Paprotce minął nam bardzo szybko i w Świeradowie zakupy na kolejny dzień robiliśmy już o zmroku. Postanowiliśmy (siłą głosów 2 do 1) jechać do Czerniawy na skróty, przez miasto (krótszy odcinek niż dzień wcześniej, ale większe deniwelacje), za co Kachna po drodze wysmarowała nas od największych durni, jako że wspinaliśmy się po ciemku pod niezłą górkę. Na szczęście wrodzony gołębi zmysł nawigacyjny zaprowadził nas bezbłędnie do domu a Kachna nikomu kosy nie sprzedała. W domu czekała nas niestety jeszcze jednak niemiła niespodziewajka. Zabrakło dla nas ciepłej wody i nie omieszkaliśmy uświadomić o tym właściciela dzwoniąc około północy na jego numer telefonu (zapewniano nas, że ciepła woda będzie dostępna całą dobę).
Poranek dnia poprzedniego poświeciliśmy na odespanie krótkiej nocy poprzedzającej nasz przyjazd do Jeleniej Góry i dopiero dnia trzeciego wyjechaliśmy w trasę jak przystało na Drużynę B., czyli wczesnym rankiem. Celowo nie piszę „o wschodzie Słońca” czy też „po wschodzie”, bo Słońca widzieliśmy tyle co nic i mogliśmy się tylko domyślać, że gdzieś tam za chmurami skrywa się przed nami. Znając już świetny skrót do Świeradowa pojechaliśmy doń naszą „nocną” trasą. Spod Domu Zdrojowego rozpoczęliśmy sześciokilometrowy, wymagający podjazd do Schroniska na Stogu Izerskim (właściwie „pod” Stogiem Izerskim, bo na wierzchołek prowadzi jeszcze krótki odcinek pieszego szlaku). W schronisku każdy znalazł dla siebie coś dobrego. Kachna zdobyła stempel i wypiła herbatkę, Błażej skosztował ciasta (jakże by inaczej) i wypił kolejną dawkę kawy, bez której jego intensywne życie zamieniłoby się w monotonną wegetację, a ja pozwoliłem sobie na małego lodzika.
Za chwilę czekała nas kolejna atrakcja – pierwszy na tej wycieczce zjazd na pysk. Droga na Łąkę Izerską (zwaną nie do końca prawidłowo Halą) wymagała zjazdu do skrzyżowania Agrafka (3,6 km), skąd Nową Drogą Izerską przez opuszczoną miejscowość Drwale mieliśmy skierować się do Chatki Górzystów. Zjazd ten wymagał obowiązkowej rejestracji kamerą, co można obejrzeć poniżej. Błażej zamontował kamerę i dość sfatygowanym asfaltem, podskakując na koleinach pomknęliśmy w dół. Na szczęście pieszych przy niezbyt ciekawej pogodzie i wczesnej godzinie nie było zbyt wielu, więc nie musieliśmy za bardzo ścierać hamulców.
Od Agrafki wróciliśmy do trybu podjazdowego, gdyż musieliśmy odzyskać ok. 180 m deniwelacji do osady Drwale by stamtąd delikatnie zjechać na Łąkę Izerską. W Chatce Górzystów – pozostałości po osadzie Gross Iser – w klimatycznej atmosferze zjedliśmy późny obiad. Kolejnym punktem na trasie wycieczki było Schronisko Orle mieszczące się w jednym z budynków dawnego kompleksu fabrycznego huty Carlstahl. Nie będzie dużym przekłamaniem stwierdzenie, że dla Kachny był to najważniejszy punkt programu całej wyprawy, kiedy okazało się, że można tam zdobyć aż 5 (słownie: pięć) stempli. Nie muszę chyba mówić, że wpadła w pieczątkową euforię, niczym pani na poczcie w poniedziałek rano.
Z Orlego pojechaliśmy na Przełęcz Szklarską w Jakuszycach, gdzie czekał nas kolejny zjazd (7,6 km), tym razem do Szklarskiej Poręby gładziutkim asfaltem drogi krajowej nr 3, z kamerą obowiązkowo włączoną.
W Szklarskiej Porębie rozpoczęliśmy poszukiwania bateryjki do zegara aparatu Kachny, która za każdym razem, kiedy go włączała musiała pytać o godzinę. Jak mała dziewczynka skutecznie wyprowadzająca z równowagi swoich rodziców. Oczywiście można robić zdjęcia bez daty i godziny, ale moje pedantyczne przyzwyczajenie do oglądania zdjęć w kolejności chronologicznej powoduje, że przed każdą wycieczką synchronizujemy godziny w aparatach pod groźbą chłosty. Baterię udało się odnaleźć, tak samo jako lody Magnum w promocji za 3 ziko w Żabce. Kachna jeszcze wciągnęła napój regeneracyjny pod sklepem i kiedy puściliśmy ją przodem, żeby sprawdzić szybko rozkład na stacji kolejowej w Szklarskiej, to ledwo ją dogoniliśmy dopiero przed Rozdrożem Izerskim po około 7 km pościgu. Niezły to musiał być kwas.
Po dotarciu do kwatery okazało się, że nasi współlokatorzy znów wykorzystali całą ciepłą wodę na podlanie łazienkowego grzyba i nie obyło się bez telefonu do szefa tego całego interesu. Błażej ze swoim niewyparzonym językiem długo nie musiał tłumaczyć, co się stanie, jeśli nie będzie nie tyle ciepłej, co gorącej wody. Nie po to w końcu opuścił jedno uzdrowisko kipiące od podstarzałych kuracjuszek na drugie, na przeciwległym końcu Polski, żeby teraz nie móc się wykąpać :)
Pierwszy dzień maja rozpoczął się od nieustannie wciskanego przycisku drzemki w naszych budzikach. Co godzinę wyglądaliśmy przez okno, w nadziei, że deszcz przestanie padać. Doczekaliśmy się w końcu i po szybkim śniadaniu pojechaliśmy na stację dolną kolejki gondolowej na Stóg Izerski. Ponieważ przewóz roweru kolejką jest bezpłatny, to postanowiliśmy nadrobić stracony czas, żeby szybko dostać się na górę. Stamtąd obraliśmy azymut na wieżę widokową na Smreku, najwyższym szczycie czeskich Izerów, który w wersji językowej naszych wesołych południowych sąsiadów nie ma w nazwie żadnej samogłoski. Jak „chleb” bez „e”. Ze Stogu na Smrek postanowiliśmy jechać szlakiem pieszym, jednak szybko okazało się, że jazda możliwa jest tylko na określonych odcinkach (przynajmniej naszymi rowerami). Mimo to z uśmiechem na ustach (i z wodą w butach) dotarliśmy na wieżę, skąd rozpościerał się wspaniały widok na chmury piętra niskiego z tu i ówdzie pojawiającymi się, niczym grzyb na ścianach łazienek naszej kwatery, prześwitami.
Ze Smreku zjechaliśmy na czeskie szlaki by dotrzeć na ruinę zapory wodnej na Bilej Desnie – miejsce tragedii z 1916 roku, kiedy to budowla nie wytrzymała naporu wody i uległa zniszczeniu zalewając położoną poniżej osadę. Artykuł opisujący to zdarzenie można przeczytać tutaj. Znad Bilej Desny popedałowaliśmy w kierunku schroniska Orle, nieopodal którego znajduje się jedyny w okolicy most przez graniczną rzekę Izerę. Jadąc górskim traktem i cały czas nagrywając Blase wpadł w taki trans, że wyprzedził nas i pognał naprzód nie spostrzegłszy ukrytego zjazdu w kierunku mostu. Nie mając żadnych szans żeby go dogonić i nie mogąc się z nim skontaktować telefonicznie z powodu braku włączonego roamingu w naszych telefonach, postanowiliśmy szybko wracać na polską stronę, żeby złapać zasięg i niezwłocznie go poinformować, że tego dnia Praga nie była w planie wycieczki. Na szczęście Błażej w porę się opamiętał i dogonił nas, kiedy przekraczaliśmy rzekę.
Wyczerpani i głodni zjedliśmy w schronisku Orle posiłek i ruszyliśmy przez Łąkę Izerską w stronę Świeradowa (jajecznica w Orlem przegrała konkurs z tą podaną nam w Chatce Górzystów jednogłośnie). W Drwalach obowiązkowo włączyliśmy kamerę, bo zaczyna się tam ponad pięciokilometrowy zjazd, który w telegraficznym skrócie możecie prześledzić poniżej.
Piątego dnia wycieczki postanowiliśmy objechać czeską część Pogórza Izerskiego i zawitać do Frydlantu, nad którym dumnie góruje XIII-wieczny zamek. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania, a jedynie objechaliśmy warownię dookoła, jednak od jednego z polskich turystów (się okazało z Tczewa) dowiedzieliśmy się, że wszystko to, czego brakuje zamkowi Czocha można obejrzeć wewnątrz komnat jego czeskiego odpowiednika.
We Frydlancie naszą uwagę zwrócił również prostokątny rynek z neorenesansowym ratuszem i jedną „wystającą z szeregu” kamienicą a także podziurawiony niczym ser cokół pomnika nieznanego nam czeskiego jegomościa. Z kolei uwagę miejscowych zwrócił najwyraźniej Błażej, gdyż jeden z mieszkańców podszedł do niego i wskazując na kamerę na kasku zaczął wypytywać, co to jest. Błażej, w obawie że rychło popuści w majty pokładając się ze śmiechu przy każdy wypowiadanym czeskim słowie, szybko zbył gościa mówiąc „odejit cejnu”.
Przez Raspenavę, Nove Mesto i Jindrichovice wróciliśmy do kraju, a że byliśmy blisko Mirska, to nie mogliśmy nie skorzystać ze sposobności, aby odwiedzić Paprotkę. Dopiero wtedy, po smakowitym obiedzie i wyśmienitym deserze, mogliśmy wrócić do naszej kwatery.
Nasz ostatni pełny dzień pobytu okazał się, podobnie jak pierwszy, dniem deszczowym, w związku z czym kilometraż nie był imponujący. Ale być nie musiał, bo podczas całej wycieczki zobaczyliśmy więcej niż zaplanowaliśmy. Tym razem nie zapowiadało się na przerwę w opadach więc nie zważając na aurę udaliśmy się na ruiny zamku Gryf w Proszówce pod Gryfowem Śląskim oraz zawitaliśmy do domu zdrojowego w Świeradowie. Wszak nie wypadało pominąć głównej atrakcji Świeradowa będąc tam na tygodniowym urlopie.
Wróciwszy do naszej zagrzybiałej nory o wcześniejszej niż zwykle porze mieliśmy wystarczająco dużo czasu na spakowanie i szybkie pójście do łóżek. Następnego dnia czekała nas ostatnia poranna pobudka i przejażdżka na oddalony o 14 km przystanek kolejowy, skąd kilkanaście minut po szóstej odjeżdżał nasz pociąg powrotny. Właściwie pierwszy z pociągów powrotnych, bo każdego z nas czekało kilka przesiadek – Blase obrał kierunek na Świnoujście, Kachna na Elbląg, zaś ja na Mikołajki Pomorskie. Dopiero ostatniego dnia sprawdziła nam się jakakolwiek prognoza pogody – w Izery w końcu zawitała wiosna. Przynajmniej na pożegnanie zobaczyliśmy trochę błękitnego nieba.
Góry Izerskie na długo zapadną nam w pamięci, jako że są świetnym miejscem do uprawiania rowerowej turystyki. Ze spokojnym sumieniem możemy je umieścić na czele listy z Bieszczadami i Sudetami, stąd niewykluczone, że w kolejnych sezonach zawitamy tam ponownie.