Długość trasy: 868 km (133+148+132+109+133+103+57+53) Data: 27 IV - 4 V 2019 Start: Elbląg Meta: Zakopane Średnia prędkość: 19 km/h Maksymalna prędkość: 67 km/h Czas w siodle: 49 h 5 min Najniższy punkt: 2 m p.p.m. (Żuławy Wiślane) Najwyższy punkt: ok. 1120 m n.p.m. (Gubałówka) Przewyższenie: ok. 7600 m Inne: nocleg w muzeum i w OSP; siedem zamków; przejazd przez sześć województw; dwukrotne przekroczenie Wisły;
sześć setek z rzędu; minimalna temperatura 2°C
Relacja z wycieczki rowerowej spinającej najniższy i najwyższy region Polski, czyli Żuławy Wiślane i Tatry.
Od symbolicznego punktu najgłębszej depresji w Raczkach Elbląskich, do Doliny Białej Wody, czyli punktu wycieczki,
który jednocześnie spełnił istotne dla nas kartograficzne warunki: jest to tatrzańska dolina znajdujące się na
terytorium Polski (wprawdzie częściowo, ale jest) i położona najbliżej Rysów, gdzie legalnie można wjechać rowerem,
a najwyższy wierzchołek kraju jest stamtąd widoczny.
Trasę podzieliliśmy na dwa etapy. Pierwszy, w założeniu czterodniowy z Elbląga do Częstochowy oraz drugi,
od Częstochowy do Zakopanego, który miał zająć trzy dni. W Częstochowie mieszka Aga, więc
mieliśmy dobrą opcję na wymianę ciuchów i uzupełnienie zapasów o smakowite wiktuały domowej
roboty. Ponadto wstępny pomysł na wycieczkę zakładał wyjście na Rysy, więc z pomocą znajomych
Agi i znajomych tychże znajomych udało nam się wcześniej przetransportować do Zakopanego plecaki
i całą resztę zimowego szpeju potrzebnego na ewentualne wyjście w góry. Ostatecznie jednak, z
racji kiepskich warunków pogodowych i mając na koncie wejście na Rysy kilka tygodni wcześniej,
będąc już na mecie w Zakopcu przemianowaliśmy wycieczkę na stuprocentowo rowerową. Mimo to
dziękujemy wszystkim zaangażowanym w logistykę za pomoc, bo chcieliśmy dać sobie opcję w razie
sprzyjających warunków zastanych na miejscu.
Przebieg trasy zakładał unikanie dróg krajowych w jak największym stopniu. W zasadzie tylko krótkie odcinki pokonaliśmy po krajówkach,
zwykle w miejscowościach, kiedy inaczej już nie było sensu kombinować. Staraliśmy się nie zjeżdżać z asfaltów, żeby oszczędzać siły.
W końcu taszczyliśmy na bagażnikach cały niezbędny na wycieczce dobytek. Trasę wgrałem w licznik z GPSem, żeby nie tracić minut na co
drugim skrzyżowaniu celem sprawdzenia mapy. Jest to naprawdę istotna oszczędność czasu i co równie ważne, pozwala na zachowanie rytmu
jazdy bez konieczności zatrzymywania się na kartograficzne rozkminy.
Wycieczkę rozpoczęliśmy w Elblągu, leżącym na granicy Wysoczyzny Elbląskiej i Żuław. To na Żuławach właśnie,
w Raczkach Elbląskich, znajduje się najniższy punkt kraju 1.8 m p.p.m., wedle starych danych przekazywanych
jeszcze za moich czasów w szkole. Jednak już na studiach dowiedziałem się, że aktualne pomiary przesunęły ten
punkt niżej i dalej - w okolicach Marzęcina wyliczono depresję przekraczającą 2 m. Nie bawiąc się jednak w aptekę
i mając świadomość, że w depresji jest znaczna część Żuław, żyzne gleby ulegają ciągłej mineralizacji i niedługo
punkt ten znów może być gdzieś indziej, umieściliśmy na trasie Raczki, bo na chwilę obecną tam właśnie znajduje się
znak oznajmiający najniższy punkt kraju. Jako ciekawostkę podam fakt, że jeszcze niedawno znak stał w miejscu gdzie
obecnie jest teren prywatny zabudowany szklarniami, kilkaset metrów dalej. Dziękujemy więc włodarzom za zachowanie
znaku i dopasowanie geografii do turystycznych potrzeb, a gospodarza przepraszam, że przez lata pakowałem się do niego na pole.
Noclegów szukaliśmy w miarę upływu dnia i pokonywanych kilometrów, szacując mniej więcej gdzie damy radę dojechać.
Wprawdzie trasę wyznaczyliśmy na etapie planowania, ale długości odcinków były orientacyjne i elastyczne. Gdyby
warunki pogodowe jednego dnia nas spowolniły, to byliśmy gotowi nadrabiać innego. W zasadzie zależało nam jedynie
dotrzeć siódmego dnia do Zakopanego, żeby wyrobić się w naszych urlopach i zdążyć wrócić do domu. Z tej taktyki
wynikło kilka osobliwych noclegów - jeden w Muzeum im. Jerzego Dunin-Borkowskiego w Krośniewicach, a drugi w OSP
Krzeszowice. Ponadto w środku majówki poszczęściło nam się znaleźć miejsce w pięknej Górskiej Leśniczówce w Zubrzycy
Górnej, bo akurat ktoś odwołał przyjazd, co w parze z prognozą pogody na dzień kolejny zmotywowało nas do pokonania
Przełęczy Krowiarki dnia szóstego.
Jak na siedem dni jazdy i 868 km, to pogodę oceniam jako bardzo dobrą. Wprawdzie rano bywało chłodno, ale o tej porze roku to nic
dziwnego, a zimno w moich kategoriach nie zalicza się do
złej pogody. Trzeba się po prostu odpowiednio ubrać. Zmokliśmy tylko
na odcinku od Włocławka do Krośniewic (i to wcale nie był jakiś ulewny deszcz), potem delikatnie rano dnia trzeciego oraz
podjeżdżając na Gubałówkę (tu już padało konkretniej, co skłoniło Agę do zakupu zakopiańskiego stroju ludowego w radosnym
żółtym kolorze - patrz: zdjęcia). Szacuję, że w deszczu pokonaliśmy poniżej 100 km. Najgorszy deszcz (i deszcz ze śniegiem)
mieliśmy w zasadzie już po właściwej wyciecze, jadąc do Nowego Targu na pociąg powrotny. Na szczęście było to jedynie 25 km i w
dodatku cały czas z górki. Niestety w czasie majówki nie kursowały pociągi do Zakopanego z powodu remontów. W zasadzie z Nowego
Targu też nie, ale koleje rzuciły w niedzielę jedno połączenie na zakończenie majówki. Dzięki temu udało nam się przewieźć
rowerki do domu. W temacie pogody warto odnotować fakt, że drugiego i trzeciego dnia mieliśmy wiatr północny, więc było to
spore ułatwienie, tym bardziej że etap do Krośniewic zakończyliśmy dystansem 148 kilosów.
Dla nas ludzi gór prawdziwa zabawa zaczęła się od Jury, gdzie krajobraz powoli zaczął nam fundować podjazdy i zjazdy.
Wysiłek pod górę i nagroda w postaci długiego szybkiego zjazdu, to poezja kolarstwa. W kolejnych dniach - szóstym i siódmym - na
trasie znalazły się warte wspomnienia sztajfy: na Przełęcz Przysłop ze Stryszawy, na Krowiarki z Zawoi oraz na Gubałówkę z Ratułowa.
Wspomniane pogodowe perturbacje zmusiły nas do zmiany pierwotnych planów, więc wejście na Rysy zamieniliśmy na zbliżenie się do naszej
najwyższej góry na rowerze. Wprawdzie widziałem raz, wspinając się na Żabią Lalkę, delikwenta taszczącego górala latem szlakiem na
Rysy, ale aż tak nam nie odbiło. Znam też z Internetu relację osoby, która złożyła rower, spakowała w plecak i wniosła na szczyt.
Mogę tylko przyklasnąć za fantazję, ale też mi to nie pasowało do rowerowej wycieczki. Przez chwilę chodziło nam po głowie złamanie
zakazu Tatrzańskiego Parku Narodowego i wjazd do Morskiego Oka bladym świtem albo jeszcze nocą i sprowadzanie roweru na powrocie,
ale odrzuciliśmy i ten pomysł. Wybraliśmy Dolinę Białej Wody, którą po słowackiej stronie biegnie szlak rowerowy do wysokości
leśniczówki na Polanie Białej Wody. Tam otwiera się widok na Tatry Wysokie, skąd widać między innymi Rysy. Bliżej Rysów od polskiej
strony legalnie wjechać się nie da. Polska Dolina Białki to dla Słowaków część Doliny Białej Wody stanowiący jeden system, więc niejako
uznaliśmy, że jesteśmy częściowo w polskiej dolinie, choć po słowackiej stronie płynącego dnem potoku. Po drugiej stronie rzeki, mniej
więcej na wysokości wspomnianej leśniczówki, są Wodogrzmoty Mickiewicza, czyli trasa do Morskiego Oka i Schronisko Roztoka.
Wyprawa Żuławy - Tatry zapadnie nam na zawsze w pamięci (no chyba że zapomnimy, ale po to jest ta strona) i z pewnością będziemy zaliczać
ją do jednej najciekawszych wycieczek Drużyny B. Tymczasem wracamy do planowania kolejnych wojaży i nie rozpisując się dłużej, zapraszamy
do oglądania zdjęć oraz filmu, który stanowi niezależną relację i jest na chwilę publikacji naszym rekordowo długim klipem.
Doliny dawnych wsi, zarastające cmentarze, przydrożne kapliczki, drewniane cerkwie, wzgórza po horyzont i wiele więcej, czyli Łemkowszczyzna na rowerze
Kanał Oberlandzki to perła hydrotechniki, nie tylko w skali kraju, a że mamy do tego zabytku bardzo blisko, to bez zastanowienia wracamy tam, ilekroć ktoś z nas rzuci hasło na pochylnie!
Relacja z rowerowej przejażdżki przez polskie góry - od Gór Izerskich po Biesy. Ponad 1100 kilosów, prawie 14 tysięcy metrów przewyższenia i rower w kategorii +30 kg. Takie rzeczy tylko u nas.