Kolejna odsłona zmagań z legendarną trasą
Tour de Pologne w amatorskiej obsadzie. Jechaliśmy z dużymi nadziejami
na poprawę zeszłorocznych wyników, jednak pogoda pokrzyżowała plany, a dodatkowo choroba wykluczyła
Błażeja z uczestnictwa. Mimo to czas spędzony na Podhalu będziemy dobrze wspominać i z pewnością
nie znięchęcimy się przed udziałem w kolejnych edycjach imprezy.
Długość trasy: 110 km (70+40, w tym 38.8 TdPA) Data: 15-17 VII 2016 Uczestnicy: Karla, Blase, Arti Start: Zakopane Meta: Bukowina Tatrzańska Przewyższenie: ok. 2400 m Maks. nachylenie podjazdu: 22% Maks. prędkość: 70 km/h Dobowa suma opadów: zdecydowanie za dużo
Spis rzeczy
15. lipca | 70 km
Rekonesans
17. lipca | 66 km
Wyścig
Rekonesans trasy | 70 km
Przyjechaliśmy do Zakopanego w czwartek poprzedzający niedzielny wyścig, aby mieć do dyspozycji piątek i
sobotę na rozkręcenie nogi w górskim terenie. Niestety jadąc na południe znaliśmy już prognozy, dlatego tym
bardziej ochoczo wskoczyliśmy w piątęk na rowery, mając za oknem słoneczną i suchą aurę. Blase przyjechał mimo
choroby, a ja po cichutku liczyłem, że jego pesymistyczne spojrzenie dotyczące stanu zdrowia do niedzieli się
zmieni i wbrem zapowiedziom jednak wystartuje. Karla przyjechała jako kibic i pierwszego dnia uczestniczyła we
wspólnym rekonesansie trasy.
Obraliśmy azymut na Poronin i, z pominięciem odcinka przejazdu honorowego, od razu zaczęliśmy od podjazdu
Poronin - Ząb. Moi kompani puścili mnie przodem, żebym mógł sobie pocisnąć mocniejszym tempem, podczas
gdy Blase powoli sprawdzał jak jego organizm radzi sobie na rowerze po dłuższej niedyspozycji. Karla tymczasem
spokojnie mierzyła się pierwszy raz w życiu z legendarną pętlą TdP. Jak wjechałem na Ząb wróciłem do ekipy i
pedałowałem z nimi jeszcze raz. W podobnym stylu przejechaliśmy pozostałe podjazdy - Gliczarów i Bukowinę, z
tym że na ściance dodatkowo zrobiliśmy sobie kilka zdjęć, jako że zwykle Blase i ja spinaliśmy się, żeby
wjechać tam dobrym tempem na raz, więc dokumentacji fotograficznej z naszych poprzednich wspólnych przejazdów
na tym odcinku nie było. Słowa uznania należą się Karli, która każdy podjazd wjechała i nie musiała ani
razu prowadzić swojego Specka. Warto odnotować również, że kolejne odcinki pętli doczekały się nowego
asfaltu. Czekamy na jeszcze, szczególnie na kilku zjazdach.
***
W sobotę cały dzień lało, więc ograniczyliśmy się tylko do spaceru pod parasolami po Zakopcu,
gdzie ja desperacko poszukiwałem jakiejś szczelnej kurtałki na jutrzejszy mokry rajd. Później pojechaliśmy autem
do biura startowego w Bukowinie odebrać numery... i jak się okazało również medale. Organizatorzy pewnie
wyszli z założenia, że dzięki temu w niedzielę będzie mniej chaosu i hostessy nie zmokną. Po powrocie
do kwatery obejrzeliśmy sobotni etap TdP w telewizji. Błażej za każdym razem gdy ktoś z peletonu leżał,
kazał mi odwracać wzrok. Przed pójściem spać ostatni raz sprawdziłem prognozę pogody, licząc na jakiś
nieoczekiwany zwrot akcji. Niestety dowiedziałem się jedynie, że największe opady spodziewane są właśnie
do południa, czyli w czasie kiedy amatorzy będą przecierać szlak przed zawodowcami. Mogłem nie sprawdzać.
Start honorowy zaplanowano na krótko przed dziesiątą. W tym roku dodano punkt kontrolny, żeby nikt nie
omijał zjazdu do Poronina. Akurat tego dnia i przy tej pogodzie byłem gotów zrozumieć taki zabieg
ze strony niektórych niecierpliwych kolarzy. Do Bukowiny przewieźliśmy się autem. Długo nie
wysiadaliśmy widząc, co dzieje się na zewnątrz. W końcu jednak zwarliśmy szyki i wyszliśmy ze
szczelnego i suchego schronienia prosto w ulewę. Blase pozostał przy swoim i zrezygnował ze
startu. Wspólnie z Karlą zostali moim trenerem i fanem nr 1. Nosili mi plecak, trzymali parasol
i dopytywali czy jeszcze nie przemokłem i czy nie marznę. Patrząc na niektórych trzęsących się z
zimna zawodników wiedziałem, że jestem dobrze ubrany i nie muszę się obawiać przemarznięcia. I
nawet kurtałka dość długo opierała się słupowi wody. Przemokła gdzieś po drodze, kiedy już
byłem mocno rozgrzany i nie robiło mi to różnicy.
Wystartowałem z jednego z ostatnich sektorów. Niemal przed samym startem zmieniłem buty na szosowe i oddałem
parasol mojej ekipie. Przy życzeniach powodzenia, oklaskach i wskazówkach spikera dotyczących ostrożnej
jazdy wystartowałem w swój drugi wyścig TdPA. W tym roku chciałem go po prostu bezpiecznie przejechać.
O ile na podjazdach czułem, że jadę lepiej niż rok wcześniej, to na zjazdach poruszałem się bardzo
asekuracyjnie i tam traciłem sporo czasu. Mimo to poprawiłem pozycję o ponad 200 oczek w porównaniu
z rokiem 2015, jednak z racji warunków ciężko jest oba te wyścigi porównywać. A na trasie działo
się sporo - strumienie wody przecinały jezdnię, momentami niosąc błoto i kamienie. W wielu miejscach trzeba było wjechać w głębszą
kałużę nie wiedząc na co trafi opona na dnie. Na pierwszym tak zanieczyszczonym zjeździe za Zębem co kilkaset metrów stał już zawodnik wymieniający dętkę.
Cały czas padał deszcz i widoczność była kiepska. Po kilku minutach zrezygnowałem z okularów,
bo zbierające się nań krople jeszcze bardziej utrudniały obserwację trasy.
Nigdy nie jeździłem po konkretnych górkach w takich warunkach, więc starałem się pamiętać o jedzeniu, nie wiedząc jak
mój organizm odpowie na taki cyrk. Wciągając żel przed Gliczarowem wyprzedził mnie jegomość na stylowej stalowej
szosie starszej daty. Nieźle jechał, więc puściłem się za nim. Przed najostrzejszym fragmentem trasy wymieniliśmy
parę zdań. Poradził mi nie wstawać na ściance, żebym nie stracił przyczepności na mokrym (na szęście nie miał
racji). W Gliczarowie, mimo niepogody, kibice wyczekiwali już zawodowców i przy okazji dopingowali nas. Nie
było ich tylu jak przed rokiem, ale mimo to zastrzyk adrenaliny się pojawił. Być może dzięki temu żwawym tempem,
jadąc slalomem między wolniejszymi wspinaczami, udało mi się pokonać ściankę i mogłem spokojnie skupić się na
ostatnim fragmencie trasy.
Podjazd do Bukowiny tym razem nie wykończył mnie do cna jak poprzedniego lata. To pewnie mój nowy bike
niósł mnie niczym ptak szybujący nad taflą jeziora, choć równie możliwe, że to były halucynacje ze
zmęczenia. Chyba jednak nie było najgorzej, bo na ostatnim wypłaszczeniu i przed samą metą pozwoliłem
sobie jeszcze mocniej depnąć, żeby te kilka sekund odrobić i nie wyglądać jak sflaczały kapeć. Po minięciu kreski czułem
satysfakcję i ulgę. Udało się przejechać trudną trasę w ciężkich warunkach (które zmusiły później Czesława
Langa do neutralizacji etapu peletonu właściwego) i dodatkowo odetchnąłem, że nie złapałem gumy ani nie
goniłem zająca po asfalcie. Karla i Blase szybko odnaleźli mnie na mecie i pomknęliśmy pod termy na posiłek
regeneracyjny. Potem jeszcze szybciej do auta, gdzie czekały na mnie suche ciuszki.
W TdPA 2016 udział wzięło niemal 1500 osób, z czego prawie cztery setki nie ukończyły/nie wystartowały.
W związku z tym miejsce 397. na 1045 zawodników nie może rozczarowywać, a jednocześnie pozostawia mały niedosyt,
bo co by było gdyby pogoda była bardziej sprzyjająca? O tym mam nadzieję, wspólnie z Błażejem, przekonać się w
kolejnej edycji.
***
Ciekawostką jest, jakże wymowną dla tej edycji zawodów, że ostatni kolarz, który ukończył wyścig
ma na nazwisko Kałuża. Brawa również dla niego, bo jak głosi hasło przewodnie TdPA - dopóki walczysz, jesteś
zwycięzcą *.
* - nie dotyczy osób wracających do zdrowia po chorobie :)