Wyprawa w najstarsze polskie góry odbyła się w dniach 13-17 VIII 2008
i była to dla nas w tym czasie rowerowa podróż w nieznane, jako że do tej
pory zdobywaliśmy rowerem jedynie nasze swojskie północne górki -
Wieżycę,
Dylewską i
Szeskie Wzgórza (wszystkie o połowę niższe niż najwyższy szczyt
Świętokrzyskich).
Rowerowa część trasy rozpoczęła się w Kielcach, gdzie dostaliśmy się razem z
osprzętem pociągiem z Olsztyna. Jako że podróż trwała (łącznie
z opóźnieniem pociągu) osiem godzin, to mieliśmy tego dnia do dyspozycji
niewiele czasu, stąd tylko liznęliśmy prawdziwych
Gór Świętokrzyskich
spoglądając na nie z oddali
zamku w Chęcinach, gdzie u
podnoża góry
zamkowej rozbiliśmy obóz (pole namiotowe z prysznicem, o którym marzyliśmy
cały dzień). Wcześniej zahaczyliśmy także o ruiny
zamku w Podzamczu Piekoszowskim.
Tego dnia poznaliśmy prawdziwe górki – kilkukilometrowe podjazdy, gdzie nie
ma żadnych wypłaszczeń. Przez malowniczą trasę przecinającą Pasmo Masłowskie
dotarliśmy do Świętej Katarzyny, gdzie po powierzeniu rowerów miejscowego
handlarzowi kamieni i minerałów udaliśmy się pieszo na
Łysicę. Tutaj
należało zakupić bilet wstępu do
Świętokrzyskiego Parku Narodowego, który
jednego dnia ważny jest także na wstęp na taras na
Łyścu (Łysej Górze) i na
wystawę Świętokrzyskiego Parku Narodowego w Klasztorze Św. Krzyża na Łysej
Górze.
Największą frajdę sprawiło nam jednak wjechanie rowerem na Łysą Górę (595 m
n.p.m.), gdzie na sam szczyt prowadzi droga asfaltowa, zamknięta dla ruchu
samochodowego od granicy Puszczy Jodłowej (Świętokrzyski Park Narodowy). Na
odcinku 6,2 km pokonuje się przewyższenie 280 m przy nachyleniu 4.5% (bez żadnego „tarasu” na odpoczynek).
Jest to nachylenie średnie, bo ostatnie 2,4 km ma nachylenie ok. 6,25%.
Na Łysej Górze znajduje się taras widokowy, z którego można podziwiać
gołoborze oraz krajobraz na północ od szczytu.
Od tubylców dowiedzieliśmy się, że na zieleni otaczającej parking przed
bramą wjazdową do Puszczy Jodłowej możemy rozbić obóz. Pasowało nam to jak
najbardziej, jako że była tam bieżąca woda, a wszystkie stragany były już
pozamykane. Ponieważ w amoku wjeżdżania na Łysą nie zaopatrzyliśmy się w
pieczywo i wodę pitną Arturowi przypadło zjechanie do połowy tego zabójczego
podjazdu, bo tam znajdował się ostatni sklep.
Monika, Karola i Blase rozbili namiot, a Arti i ja postanowiliśmy
wykorzystać drewnianą budkę, gdzie sprzedają pajdę ze
smalcem (2 zł; duża – 4
zł). Okazało się to trafnym posunięciem, ponieważ nocą padało a i od wiatru
byliśmy świetnie osłonięci.
Tego dnia mieliśmy już wieści o burzach, tornadach i innych hecach, jakie
szalały w Polsce, jednak w nocy nic nas nie dopadło. Jedynie błyskawice
rozświetlały chmury, ale wszystko to działo się z dala od nas i nie
usłyszeliśmy nawet jednego grzmotu.
Dzień trzeci rozpoczął się zjazdem na pysk do Huty Nowej, który nas
skutecznie rozbudził i wychłodził. Tam obraliśmy kierunek na wschód, i wtedy zaczęły się
kłopoty – jazda pod wiatr, który odpuścił dopiero, gdy jechaliśmy drogą w
dolinie u stóp Jeleniowskiej Góry. W Iwaniskach postraszył nas deszcz,
jednak szybko ustąpił i gdy oglądaliśmy ruiny
zamku Krzyżtopór wyszło Słońce
(…i od razu smołę można było gotować).
Dalej przez Opatów i Ożarów dojechaliśmy do Annopola, gdzie z powodu inwazji
miliardów zmutowanych komarów znad Wisły, która niedawno
wylała, byliśmy zmuszeni nocować w motelu.
Wieczorem słuchając radia dotarły do nas ostrzeżenia IMGW o burzach m. in.
dla województwa lubelskiego. Odetchnęliśmy z ulgą, że mamy murowane ściany.
Poranna pobudka przyniosła zaskoczenie – bezchmurne niebo i ani śladu
deszczu czy burz. Pozostało nam wsiąść na bajki i uderzyć na
Kazimierz
Dolny, gdzie spędziliśmy kilka godzin (i obejrzeliśmy kolejny
zamek). Znaleźliśmy tam schronisko
młodzieżowe, gdzie załatwilam nam parking i prysznice. Dzięki temu
mogliśmy zwiedzać pieszo.
Gdy tylko w Kazimierzu zaczęły straszyć zapowiadanie burze wsiedliśmy na
rowerki i pognaliśmy do Puław. Niestety po drodze zaczęło się piekło: ulewa
i trzaskające wokół pioruny. Widocznie Zeus wstał tego dnia lewą
nogą. Jedynym schronieniem był przystanek autobusowy
– całkiem szczelny, ale ciężko zmieścić się na nim piątce rowerzystów z
zapakowanymi rowerkami. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po przejściu burzy
przejechaliśmy raptem sto metrów i naszym oczom ukazał się znak „Puławy” …
zabrakło nam kilku minut by dojechać na dworzec PKP.
Tym razem jechał prawdziwy wagon rowerowy z całą masą miejsc na rowerki, w
przeciwieństwie do innych połączeń, gdzie PKP obwieszcza obecność takiego
wagonu, a w rzeczywistości dają wagon z przedziałem na trzy rowery. Ponieważ
nikt inny nie wiózł „rumaków”, dlatego rozłożyliśmy sobie karimatki ze
śpiworkami i udaliśmy się na spoczynek. O świcie wylądowaliśmy w Malborku.
Blase pojechał bajkiem do domu, Karola i Monika pociągiem do Mikołajek a
Arti i ja pociągiem do Memblonga.