Niewiele pamiętam, ale postaram się coś opowiedzieć.
O planach moich Towarzyszy, by wybrać się na wiadukty (zwane też dumnie
„akweduktami”) do miejscowości Stańczyki słyszałem już wcześniej, jednak
konkretne terminy poznałem niemal w ostatniej chwili. Nie wahałem się ani
przez moment!
Półtora tygodnia wcześniej wróciłem z obozu Stypendystów WFOŚ, który miał
miejsce w Warcinie (fotki są na
ARTI
on the net), a cztery dni przed planowanym
wyjazdem uczestniczyłem w turnieju w kosza, dlatego tak naprawdę nie byłem
przygotowany do nowego sezonu rowerowego (a konkretniej mój rower nie był) i
nie miałem za bardzo czasu, by się przygotować od strony logistycznej.
Konieczna była wymiana koła w moim bajku no i musieliśmy zaopatrzyć się w
jakiś namiot. Wszystko to udało się sfinalizować w niemal ostatniej chwili i
w czwartek rano, 28 VIII, około 0600 pojechaliśmy do Malborka, by tam wsiąść
w pociąg do Kętrzyna.
Z powodu napiętego grafiku nie mieliśmy dużego wyboru, jeśli chodzi o termin
wyjazdu, także wyruszyliśmy mimo nienajlepszych prognoz pogodowych.
Trasa na dzień pierwszy, nie wspominając już o pozostałych dniach, jak
zwykle w naszym przypadku nie była ustalona co do kilometra, także jeszcze w
pociągu uzgadnialiśmy gdzie pojedziemy.
Oczywiście wysiadając w Kętrzynie nie wypada nie wpaść do Wilczego Szańca,
zobaczyć ile Adek i jego popaprańcy zostawili tam betonu i obejrzeć chatki
gdzie niewiele brakowało, aby w zamachu urwało mu łeb. Niestety jak tylko
wysiedliśmy z ciapągu zaczęło padać i nasza wizyta w Szańcu nie była
najprzyjemniejsza. Z powodu deszczu nie mam fotek.
Ponieważ nie chciało przestać padać, a przystanek na którym się skryliśmy
zaczął powoli znikać pod wodą, postanowiliśmy jechać mimo opadów – w końcu
nie pierwszy raz zmokniemy na rowerkach. Udaliśmy się w kierunku
Sztynortu,
by obejrzeć tamtejszy dwór. Nie udało się jednak przejechać 20 km i złapałem
zonka… znaczy gumę. Wpakowałem się w niezły smalec, bo mimo, że miałem łatki
to nie mieliśmy pompki do moich wentyli. Zostaliśmy uziemieni w miejscowości
Radzieje, gdzie miejscowy wielebny okazał się prawdziwym jaskiniowcem, bo
nie chciał nam pomóc. W końcu uzyskaliśmy wsparcie od innego tubylca -
koszykarza, a właściwie jego dziadka, który w swoim warsztacie dwa razy
nadmuchał mi dętkę (bo dwa razy kleiłem w dwóch miejscach – jakbym najechał
na jakąś rozbitą butelkę). Mimo to udało się jedynie dojechać nad
niedalekie jezioro w wiosce Łabapa. Tam rozbiliśmy obóz.
Jaki z tego morał? Koszykarze w większości zawsze okazywali się porządnymi
obywatelami, w przeciwieństwie do niektórych księży (a może
zapomniałem mu dać na tacę?!).
Jak widać na załączonych obrazkach był to ciężki dzień i jedynym
pocieszeniem było, że nie chciało się nikomu kupy, bo nawet papier zamókł.
Postanowiliśmy, że następnego dnia rano pojadę do miasta na Diamencie Karoli
po dętki.
Nie było łatwo, bo nie jestem przyzwyczajony do jej low ridera, ale udało
się dojechać do oddalonego o 30 km od obozu Giżycka. Tam kupiłem zapas dętek
i pompkę. Od tamtej pory nawet jak jadę do sklepu mam ze sobą dętki (zawsze
dwie), nie wspominając już o pompce.
Po powrocie dowiedziałem się, że moja dętka (po dogłębnej analizie)
wyglądała jak sito. Rychło (znaliście ten wyraz?) ją wymieniłem, wskoczyłem
jeszcze na pożegnanie do zamulonego jeziorka i pojechaliśmy zobaczyć
Sztynort (jam go już tego dnia dwa razy widział), a stamtąd już wszyscy
razem dotarliśmy do
Giżycka (ale inną drogą). W Giżycku spędziliśmy sporo
czasu, bo jest tam naprawdę uroczo.
W końcu przyszła pora jechać dalej, a konkretnie do Sulim, gdzie przyjęła
nas gościnnie koleżanka Karoli. Dostaliśmy wodę, ciepłą herbatkę i kawkę
oraz
malowniczą działkę na nocleg.
Z powodu tych wszystkich zonków nasza wyprawa tak naprawdę ruszyła z kopyta
dnia trzeciego, ponieważ ani pierwszego, ani drugiego dnia nie zbliżyliśmy
się do setki (nie uwzględniając mojej samotnej jazdy)… a wiadomo: dzień bez
setki to dzień STRACONY! :]
Zapuściliśmy się w Puszczę Borecką, jednak wylądowaliśmy tam w niedogodnych
godzinach, bo rezerwat żubrów jest otwarty jedynie rano i wieczorem. Warto
pojeździć po puszczy rowerem – naprawdę malowniczo. Miejscowi wskazali nam
„tajną” plażę nad Jez. Szwałk Wielki, bo na oficjalnej sołtys kasuje za
pobyt, więc mieliśmy okazję się wymoczyć, po czym udaliśmy się na Szeskie
Wzgórza. Przedzieraliśmy się momentami przez prawdziwe leśne pustkowia.
Jednak wszystko to zrekompensował nam wjazd kolejką linowo-krzesełkową
długości 763 m na Piękną Górę (Górę Gołdapską – 272 m n.p.m.), 3 km od
Gołdapi i możliwość podziwiania stamtąd okolicy. U podnóża wzniesienia
znajdował się ośrodek rekreacyjno-wypoczynkowy, z możliwością sztucznego naśnieżania i ubijania wraz z oświetleniem oraz tor saneczkowy.
W Gołdapi zaszaleliśmy jeszcze w pizzerii i pojechaliśmy dalej na wschód.
Noclegu użyczyli gospodarze mieszkający kilka kilometrów za miastem.
Czwartego dnia przyszła pora by w końcu dotrzeć na te mosty kolejowe, które
zdawały się nie chcieć nas do siebie dopuścić, więc wyruszyliśmy tradycyjnie
z samego rana.
Deszcz znów postraszył ale tylko pokropiło i już przed 1100 ukazały nam się
dwa monumentalne wiadukty, nieśmiale wyłaniające się z
Puszczy Rominckiej.
Okazało się, że ze skoków na bungee nici, bo owego czasu konserwator
zabytków zabronił takich atrakcji, a cały obiekt był ogrodzony i w celu
wstępu należało wykupić symboliczny bilet. U stóp mostów można było
zaopatrzyć się w przeróżne pamiątki – od znaczków, po obrazki, obrazy,
szkice i malowane butelki.
Mosty w Stańczykach, na nieczynnej linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy (31
km) są najwyższymi na linii i jednymi z najwyższych w Polsce. Długość - 200
m i wysokość 36 m. Konstrukcja żelbetowa, pięcioprzęsłowa o równych 15 m
łukach. Most północny zbudowany był w latach 1912-1914, a południowy
1923-1926. Architektura charakteryzuje się doskonałymi proporcjami a filary
ozdobione są elementami wzorowanymi na rzymskich akweduktach w Pont du Gard.
Stąd nazwa – „Akwedukty Puszczy Rominckiej”. Jak wyczytaliśmy tu i tam
Niemcy mogli swobodnie poprowadzić linię niedaleko i ominąć wąwóz (na dnie
którego płynie ledwo zauważalny strumyk), ale zapewne przeważyła chęć
pokazania potęgi i wzniesienia czegoś wielkiego. Z resztą sami poczytajcie,
np.
tutaj.
Jeśli doczytacie do końca to dowiecie się o innych wiaduktach. Też je
obadaliśmy:
Po zaspokojeniu naszej natury odkrywców udaliśmy się do Suwałk na pociąg do
domu.
Niestety nie było tak, jakbyśmy oczekiwali – na dworcu wylądowaliśmy około
2030 jednak okazało, się że musimy czekać na pociąg do szóstej rano. I w
dodatku nie od razu w kierunku Olsztyna, ale najpierw do Białegostoku. No
cóż, pozostała nam cała noc na zwiedzanie Suwałk i to też uczyniliśmy. Swoją
drogą, bardzo ładne miasto. W dodatku monitorowane i przez całą noc
patrolowane przez milicję.
Do Mikołajek Pomorskich dotarliśmy w sam raz na kolację.