Beskid Sądecki, Rekon TdPA i szczypta Tatr | 2017

Zdjęcia: Blase, Arti
Tekst: Arti

Długość trasy: 547 km (75+75+60+102+113+74+48)
Data: 30 IV - 6 V 2017
Uczestnicy: Bacha, Radek, Blase, Arti
Start/meta: Zakopane
Przewyższenie: ok. 9600 m
Najwyższy punkt trasy: 1520 m n.p.m.
Nachylenie maks.: poza skalą :)
Prędkość maks.: 72 km/h

Długi majowy weekend, który za sprawą niewielkiego nakładu dni urlopowych można zamienić w tydzień wolnego, postanowiłem spędzić, jakżeby inaczej, na rowerze. Na rowerze w górach. To dla mnie optymalna kombinacja. Ponieważ jazda w grupie daje więcej radochy, toteż do uczestnictwa zmobilizowałem jeszcze Radka, oraz ku mojemu zaskoczeniu, na ochotniczkę zgłosiła się Basia. Blase oczywiście był już w blokach startowych i sam dopytywał się, czy nie realizuję jakichś wcześniej niesfinalizowanych rowerowych pomysłów.

Nie wszyscy z nas mieli jednak do dyspozycji cały tydzień, dlatego podzieliłem czas na etap trekingowy po Beskidzie Sądeckim, a pozostałe dni wspólnie z Błażejem mieliśmy spędzić na szosie, zapoznając się między innymi z nową trasą Tour de Pologne Amatorów.

Dzień 1. | 75 km

Na Bareśnik! | TRASA

Wycieczka zaczęła się w Zakopanem, gdzie po niemałych zagwostkach logistycznych udało się nam przetransportować częściowo autem, częściowo pociągiem. W końcu było nas czworo, a rowerów było sześć. Wariaci, ktoś pomyśli. Hobby - odpowiem ja.

Niezwłocznie po ustaleniu składu, terminów i przede wszystkim trasy, zaczęło się gorączkowe poszukiwanie noclegów. Namiotowanie odrzuciliśmy, bo prognozy na noc nie były zbyt zachęcające. Najwięcej problemów sprawiło nam znalezienie noclegu w Szczawnicy i okolicach. W zasadzie na dole na dwa tygodnie przed majówką nie mogliśmy niczego ustrzelić, więc pozostały schroniska. Mieliśmy jednak w składzie dwoje debiutantów, jeśli chodzi o taszczenie sakw na rowerach po górach, więc uznaliśmy, że najłatwiej będzie się wczołgać do Bacówki pod Bereśnikiem. Myśl o tym podjeździe, wraz z faktem ograniczonej dostępności ciepłej wody wieczorem w bacówce, dodawała nam dodatkowej motywacji dotarcia na miejsce w rozsądnych godzinach wieczornych.

Wystartowaliśmy w kierunku Bukowiny i dalej przez Brzegi na Przełęcz nad Łapszanką, która formalnie znajduje się na Pogórzu Spiskim. Jest to jedna z moich ulubionych przełęczy, za sprawą dodającej krajobrazowego uroku znajdującej się nań kapliczki oraz kapitalnej panoramy Tatr. Po zaspokojeniu potrzeby wrażeń estetycznych przyszła pora na zaspokojenie zmęczonych nóg, bo przed nami był prawie dziesięciominutowy zjazd z przełęczy do Łapsz Wyżnych.

Kolejna miejscowością na trasie była Niedzica, z zaporą i efektownie górującym nad Zbiornikiem Czorsztyńskim zamkiem. Stamtąd skierowaliśmy się na jeden z najładniejszych rowerowych szlaków dostępnych w Polsce, czyli na biegnącą przełomem Dunajca Drogę Pienińską. Formalnie większość trasy znajduje się na Słowacji, ale nie warto się tu rozdrabniać, bo jesteśmy na granicy, czyli prawie jak u siebie.

W Szczawnicy przyszło podjąć ciężką (dosłownie) decyzję - wjeżdżać do bacówki bez zakupów, potem wysłać kogoś na lekko po wiktuały, czy kupić co trzeba i jechać z dodatkowym balastem? Wybraliśmy drugą opcję, uznając że kolację zdążymy zamówić w schronie, a kilogram czy dwa w postaci picia i czegoś tam jeszcze już i tak nie zrobi różnicy przy dwudziestokilogramowych rowerach.

Wjechaliśmy pod Bereśnik nie bez problemów, bo nachylenia na drodze z płyt betonowych na opcji podjazdu przez Języki przekraczały momentami grubo ponad 20%. Jednak satysfakcja po dotarciu na miejsce, widok na położoną poniżej Szczawnicę i na Pieniny, oraz smakowite pierogi wynagrodziły cały trud. Nie było nam jednak dane wypocząć w nocy, bo szybko okazało się, że nie my byliśmy najbardziej umordowani tego dnia. Był nim starszy jegomość, których pochłonął tyle alkoholu, że wchodząc na górę bacówki miał czołowe zderzenie ze schodami i oczywiście zanim to sprawdziłem, już wiedziałem, że będzie spał w naszym 10-osobowym pokoju. Chyba tylko on spał tej nocy, bo amplituda chrapania jaką zaprezentował ten nocny tenor wprawiała w drżenie łóżka i okna. Nie wszyscy to wytrzymali - jedna z turystek wyszła na szlak już w środku nocy (i tak nie mogła spać), a Basia poszła drzemać na stołówkę.

Dzień 2. | 75 km

Obidza (jednak w lewo) | TRASA

Jedynym plusem nocnego tsunami było to, że nie musiałem ustawiać budzika na poranny spektakl, który najlepiej opiszą poniższe obrazki.

Kolejnego dnia też mieliśmy nocować w schronisku na górce (tak to sobie wymyśliłem), ale na Jaworzynę Krynicką można od biedy wjechać kolejką gondolową (z rowerami), więc nie było w związku z tym wielkiego stresu.

Wszyscy wstali całkiem wcześnie (wiadomo już dlaczego) i rychło byliśmy gotowi do dalszej drogi. Zjechaliśmy do Szczawnicy i pomknęliśmy w stronę Rezerwatu Biała Woda, skąd mieliśmy kierować się na Przełęcz Gromadzką (Obidzę). Szeroko wytyczona droga, liczne brody przez strumień, efektowne skałki oraz piękna pogoda zmyliły moją i Błażeja uwagę, i wkrótce okazało się, że zjechaliśmy z planowanej ścieżki. Musieliśmy się ratować stromą wspinaczką leśną drogą, która naprowadziła nas ponownie na szlak na Obidzę. Leśny dukt miał momentami 30% nachylenia, więc musieliśmy z niemałym trudem wpychać wyładowane rumaki na górę. Dzięki temu nie trzeba było zjeżdżać, żeby znów podjeżczać na właściwy szlak. Przynajmniej tak się nam wydawało, bo jak się potem okazało nieporozumienie słowne z przechodzącymi turystami skończyło się tym, że pojechaliśmy na Przełęcz Rozdziela, którą mieliśmy ominąć od północy. Straciliśmy w ten sposób dobre półtorej godziny zanim znaleźliśmy się na Obidzy. Pocieszeniem był długaśny zjazd ze wspomnianej przełęczy do Piwnicznej, z pięknymi widokami w górnej części i sporymi prędkościami osiąganymi na długich prostych.

Mając jeszcze sporo do przejechania usunęliśmy z ciężkim sercem Wierchomlę z planów i pocisnęliśmy przez Muszynę prosto do Krynicy. Pod kolejkę gondolową przybyliśmy jednak za późno i pozostała nam mozolna wspinaczka do schroniska. Zostało niewiele ponad 30 minut do zapowiadanego w rozmowie telefonicznej z recepcjonistką zamknięcia kuchni, więc oderwałem się od grupy i jadąc na maksa udało mi się w 32 minuty wjechać drogą goprowską pod schronisko. Tam zamówiłem cztery porcje pierogów i czekałem cierpliwie na kompanów. Zjawili się jeszcze na ciepłe, więc ze spokojnymi żołądkami mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Również psychiczny, bo tym razem mieliśmy pięcioosobowy pokój, w którym odpoczywał już starszy, tym razem trzeźwy pan i w dodatku okazało się, że nie chrapał.

Jak się później okazało jadąc z sakwami wykręciłem 17. czas na sektorze Stravy pod schronisko. Mając rower kilkanaście kilo lżejszy myślę, że mógłbym komuś namieszać w statystykach.

Dzień 3. | 60 km

Krynica - Stary Sącz | TRASA

Na pobudkę czekał nas długi zjazd, najpierw po kamienistej drodze transportowej od schroniska do Czarnego Potoku, a potem wygodnie szosą do Krynicy-Zdroju, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na kawusię i ciacho w jednej z kawiarni. Tego dnia czekała na krótsza i łatwiejsza trasa, również kartograficznie, więc na spokojnie jechaliśmy w stronę celu. W Krynicy nie mogło zabraknąć chwili na wspólne zdjęcie przy Starym Domu Zdrojowym, który jako mały chłopak widziałem w rodzinnym archiwum czarno-białych fotografii.

Na trasie tego dnia odwiedziliśmy wieś Kamianna, która jest polskim zagłębiem pszczelarstwa i apiterapii. Tutaj warto również odnotować niesamowity zjazd od Kamiannej do Kotowa, gdzie wykręciłem 72 km/h i miałbym więcej, gdyby jakiś powolniak w samochodzie w ostatniej chwili nie włączył się do ruchu.

W niedalekiej Łabowej złapał nas pierwszy deszcz, ale udało się go przeczekać pod sklepem. Jak tylko się rozpogodziło pojechaliśmy do Starego Sącza, gdzie Basia zarezerwowała nam miejscówkę przy samym starosądeckim rynku. W Starym Sączu znajduje się jeden z moim zdaniem najładniejszych małomiejskich ryneczków, jakie widziałem w Polsce i warto udać się tam do kawiarni albo do Zajazdu u Misia na swojskie pierogi (tak, trzy dni pierogów pod rząd, ale wszędzie były świetne). Moi kompani zdecydowali się tym razem na inne dania, ale również chwalili sobie misiową kuchnię.

Dzień 4. | 102 km

Ochotnica i Gliczarów | TRASA

Przyszedł smutny dzień pierwszego rozstania, jako że Basia rano ze Starego Sącza wracała pociągiem do Gdańska (obowiązki służbowe). Po czułym pożegnaniu na przystanku kolejowym, pozbawieni w drużynie pierwiastka żeńskiego i jednocześnie trzeźwego spojrzenia Basi na świat, potrafiącego wypunktować najbardziej ukryte absurdy widziane tylko przez nielicznych, pojechaliśmy wzdłuż Dunajca do Tylmanowej. Tam czekał nas pierwszy z dwóch kilkunastokilometrowych podjazdów - na Przełęcz Knurowską przez Ochotnicę Dolną i Górną. Długo towarzyszyły nam niskie chmury i dopiero na zjeździe z Przełęczy zrobiło się słonecznie.

Będąc w Gronkowie w ostatniej chwili zmieniliśmy trasę i włączyliśmy do przejazdu legendarny podjazd Tour de Pologne w Gliczarowie Górnym. Pomyśleliśmy, że warto na koniec dać sobie jeszcze w kość i zrobić go z sakwami. Radek nie oponował, więc nie zastanawialiśmy się długo. Do dziś zastanawiam się, czy łatwiej było mi wjeżdżać na Ścianę Bukovina szosą na 34-28 czy góralem z pełnymi sakwami na 26-32.

Z Bukowiny było już z górki, poza małą hopką od Poronina do Zakopca. Zmęczeni, ale ukontentowani ciekawą i wymagającą trasą, w nagrodę wszamaliśmy po pizzy z Papaj Pizza, którą Błażej wygooglował jako najlepszą w okolicy (rzeczywiście była świetna).

Dzień 5. | 113 km

Rekon TdPA | TRASA

Radek wracał tego dnia do domu, ale wieczorem, więc wybrał się jeszcze na przechadzkę w Tatry. Blase i ja chcieliśmy obczaić nową trasę Tour de Pologne Amatorów, ciekawi co tam pan Czesław nam w tym roku zgotował, więc przesiedliśmy się na rowery szosowe.

Mapa zamieszczona na stronie imprezy nie grzeszy dokładnością, więc do końca nie wiemy, czy przejechaliśmy pętlę co do kilometra tak jak trzeba. W każdym razie w tej edycji start honorowy to szalony zjazd z Bukowiny przez Brzegi. Całe szczęście, że nie jest to jeszcze start ostry, bo ciśnie się w dół bardzo szybko, a droga jest mocno dziurawa. Dopiero od Jurgowa ma zacząć się ściganie i to nie w byle jakim stylu, bo podjazdem na Przełęcz nad Łapszanką. Dalej jest długi i bardzo szybki zjazd do Łapsz Wyżnych skąd wspinamy się krótkim podjazdem na Przełęcz Trybską i dalej jedziemy w kierunku Szaflar. Przecinamy Biały Dunajec oraz Zakopiankę i jesteśmy tuż tuż bardzo ciężkiego podjazdu przez osiedle Pitoniówka. Po Łapszance tu będzie kolejna konkretna selekcja, a to przecież jeszcze przed legendarnym Gliczarowem i wykańczającym dzieła podjazdem na metę. Jak już pokonamy podjazd przez Pitoniówkę (i siebie), to jedziemy dalej w górę przez Bańską Wyżną i trafiamy na znane z poprzednich edycji skrzyżowanie na Leszczyny, tyle że dojeżdżamy tam od przeciwnej strony. Od tego momentu jest już prawie po staremu, czyli ścianka w Gliczarowie i dobitka do Bukowiny. Jedyna różnica to kończąc Gliczarów jedziemy w lewo i potem w prawo, czyli podobnie do trasy TdP prosów z roku 2016 - na Rusiński Wierch docieramy z przeciwnej strony w stosunku do historycznej trasy TdPA.

Trasa zacna, dłuższa i o wiele trudniejsza od poprzedniej. Na zdjęciach prezentujemy kilka migawek z przejazdu.

Dzień 6. | 74 km

Dolina Rohacka | TRASA A | TRASA B

Prognoza straszyła deszczem, ale od rana było ładnie. Blase, miłośnik długiego spania, zadecydował, że zaczniemy rundkę po ósmej rano. Mieliśmy zawieźć się na Słowację do Orawic i zrobić krótką traskę do Tatliakowej Chaty w Dolinie Rohackiej w słowackich Tatrach. Akurat, żeby zdążyć przed ewentualnymi opadami. Ja nie lubię tracić urlopu na spanie, więc rano wjechałem w ramach rozgrzewki na Gubałówkę. Widoki były przednie, a tarasy widokowe o siódmej rano oczywiście puste, więc mogłem w samotności kontemplować górską panoramę.

Doliną Rohacką do Tatliakowej Chaty, zwanej też Bufetem Rohackim, prowadzi szeroka, dobrej jakości szosa - tylko dla pieszych i rowerzystów. Nie ma tam końskich zaprzęgów, zakazów dla rowerzystów i podejrzewam, że latem nie ma tam też ogromnych tłumów jak do Morskiego Oka, więc jest to świetna opcja żeby wjechać w głąb Tatr na rowerze. Tak też zrobiliśmy, a zatrzymały nas dopiero resztki śniegu na ostatnich może stu, dwustu metrach przed celem. Wzięliśmy sprzęt w garść i dotarliśmy do końca drogi, gdzie otworzył się piękny widok na Wołowiec, Rohacze i Trzy Kopy. W ten sposób udało się nam wjechać na ponad 1300 m n.p.m., co nie jest moim rekordem, ale jak na realia życia w województwie pomorskim, można być zadowolonym.

Dzień 7. | 48 km

Dolina Kieżmarska | TRASA

Mając w nogach już sporo metrów podjazdów oraz z racji psującej się pogody, na ostatni dzień zaplanowaliśmy krótkę trasę liczącą około 50 km w rejonie słowackich Tatr Wysokich. Tam meteoblue.com prognozowało nam najlepszą pogodę i również tam znajduje się ciekawa trasa rowerowa do Zielonego Stawu Kieżmarskiego. Nie ma tam szosy, jest za to górski szlak, więc wróciliśmy na nasze rumaki crossowe. Wiedzieliśmy już, że od 1300 m może spokojnie leżeć śnieg, więc nie nastawialiśmy się na wjazd aż na ponad 1500 m, gdzie kończy się rowerowa trasa i znajduje się schronisko. Mimo to postanowiliśmy spróbować i dojechać najdalej jak się da.

Autem dowieźliśmy się na Zdziarską Przełęcz i od długiego zjazdu do Tatrzańskiej Kotliny rozpoczęliśmy nasz ostatni dzień rowerowej majówki 2017. Między Kieżmarskimi Żłobami a Tarzańskimi Maltarami znajduje się parking i początek szlaku do Doliny Kieżmarskiej Białej Wody. Tam też skończyła się wygodna jazda po szosie i zaczęła trudna technicznie trasa po luźnych kamieniach, po których w górnej części płynął potok wody. Nadspodziewanie dobrze szła nam taka techniczna jazda, mimo kamienistego podłoża połączonego z konkretnymi nachyleniami. Widać po latach jazdy na rowerze zmysł równowagi ma się świetnie, a i nogi dały radę. Dopiero na ok 1400 m n.p.m. śniegu na szlaku było już tak dużo i w takiej konsystencji, że jechać się nie dało. Postanowiliśmy jednak podprowadzić rowery jeszcze kawałek, okazało się że na ponad 1500 m, bo tam ukazała nam się kapitalna panorama górujących nad Zieloną Doliną Kieżmarską potężnych, muskanych chmurami i pokrytych resztkami śniegu szczytów, w tym niemal pochylającej się nad schroniskiem nad Zielonym Stawem Jastrzębiej Turni.

Wróciliśmy po śladach do Zdziaru i tam formalnie zrobiliśmy ostatnie metry na rowerze podczas tej wycieczki. Pora planować kolejną.


Inne przejażdżki z Drużyną B.

Welcome to Hel | 2017

Wycieczka na Półwysep Helski, czyli wedle jednych początek, a innych koniec Polski.

Dolina Wielicka | 2015

Relacja z przejażdżki najwyżej położoną drogą szosową na Słowacji, w samym sercu Tatr Wysokich.

Pieniny i Gorce | 2012

Pierwsza wizyta w Pieninach (rowerem i pieszo), spływ Dunajcem oraz starcie z Prehybą w sąsiednim Beskidzie Sądeckim.