Tour de Pologne Amatorów | 2015

Rekonesans

Tekst: Arti

Zdjęcia: Blase, Arti

Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem ujęcie kolarzy jadących przez Podhale podczas Tour de Pologne z Tatrami górującymi w tle. Wtedy pomyślałem, że kiedyś tak jak oni pokonam tę trasę na rowerze szosowym. Okazja nadarzyła się w tym roku, jako że namówiłem Błażeja na udział w Tour de Pologne Amatorów.

Jakiś czas temu przebranżowiliśmy się na kolarzówki. Ja już miałem za sobą jazdę takim rowerem w górach, Blase ciągle na to czekał. Postanowiliśmy nie zwlekać do wyścigu i wcześniej udać się do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie zaczyna się i kończy pętla dla amatorów, aby zrobić rekonesans trasy.

[Relacja z wyścigu TdPA 2015 dostępna jest tutaj]

Desant oraz 2. i 3. dzień | 190 km

Samotna jazda Blase-mana

Blase, po nieudanej próbie zwerbowania znajomych na tydzień rowerowania po górach, pojechał na południe kilka dni przede mną. Ponieważ jechał sam i podróżował samochodem, to zabrał ze sobą oba swoje rowerki – crossa i szosę. W ten sposób mógł dowolnie dobrać trasy i postanowił pierwszy dzień jazdy spędzić trekingowo. Pech chciał, że wraz ze wspomnieniami poprzedzającego wycieczkę weekendu, zabrał ze sobą choróbsko. Udało mu się jednak doprowadzić do stanu używalności i we wtorek, zamiast tracić czas na chorowanie, pedałował już po Beskidzie Śląskim obierając sobie jako bazę wypadową urokliwy Szczyrk. Na początek, mimo jeszcze nie najlepszego samopoczucia, ambitnie zmierzył się z podjazdami na Magurkę Wilkowicką i Górę Żar. Drugiego dnia, tym razem szosą, pokonał liczne przełęcze pedałując przez Wisłę, Istebną i Koniaków. Dystans 190 km i niemal 3500 m przewyższenia w dwa dni pozwoliły mi stwierdzić, że po chorobie nie ma śladu i Blase jest w niezłej formie. Rozkręcił się na dobre, pomyślałem, i już niebawem wspólnie pokonamy sztandarowe punkty programowe tej wycieczki – Przehybę i trasę TdPA.

Dzień 4. | 69 + 85 km

Biały Rumak dołącza do Czarnej Strzały

W nocy ze środy na czwartek wsiadłem w pociąg do Starego Sącza, skąd miałem niecałe 50 km rowerem do drugiej bazy wypadowej naszej wycieczki – wsi Szlachtowa koło Szczawnicy w Pieninach. Choć zdarzyło mi się już jechać rowerem szosowym z pełnym plecakiem trekingowym na garbie, to nie był to tak duży dystans i obawiałem się trochę tej części przeprawy. Niepotrzebnie – jazda w dolinie Dunajca, wprawdzie dość ruchliwą drogą wojewódzką, poszła całkiem sprawnie i bezboleśnie. Do tego stopnia, że gdy dogonił mnie weteran szos na swoim karbonowym piórku, był zdziwiony, że z takim balastem bez problemu cisnę ok. 30 km/h. Najwyraźniej górskie powietrze, dawno niewidziane widoki i głód jazdy po prawdziwych górkach, natchnęły mnie do solidnego tempa.

Nim się obejrzałem byłem już w Szczawnicy. Blase, za pomocą wysłanych na komórkę zdjęć, bezbłędnie pokierował mnie do kwatery. Nie chcąc tracić czasu szybko się wypakowałem i wróciłem na rower, by zrobić jeszcze trochę kilometrów przed zachodem Słońca.

Błażej był już w trasie (albo w transie – prawie to samo), a za cel obrał sobie widowiskową Drogę Pienińską, którą Drużyna B. poznała już kilka lat wcześniej na innej wyprawie. Zdążył nawet połatać dętkę w swoim Treku, gdyż podczas transportu ze Szczyrku zamieniła się w kapcia. Ja udałem się do sąsiadów Słowaków, by na rozgrzewkę pobytu w górach wdrapać się na Leśnicką Przełęcz. Nasze drogi spotkały się dopiero w Szachtowej. Przywitaliśmy się serdecznie i udaliśmy do sąsiadującej z naszą kwaterą knajpy na małą strawę. Niespodziewanie dla mnie udało mi się tego dnia przejechać aż 85 km, ale najlepsze miało nas spotkać dopiero w nadchodzących dwóch dniach.

Dzień 5. | 107 km

Prehyba nastraszyła

Dziś miała się zacząć nasza wspólna szosowa jazda. Jako preludium przed trasą TdPA obraliśmy jeden z najtrudniejszych szosowych podjazdów w Polsce – Przehybę (zwaną też Prehybą). Na ten wznoszący się na niecałe 1200 m n.p.m. szczyt, gdzie znajduje się schronisko górskie oraz stacja przekaźnikowa, od północy prowadzi asfaltowa droga kończąca się ok. 500 m przed schroniskiem. Podjazd jest to, stosując drużynową nomenklaturę, zacny i źródła podają jego maksymalne nachylenie na odcinku 100 m jako 16%. Licząc od Gołkowic ma 14 km i pięć kilometrów ze średnim nachyleniem około 10%. Jakkolwiek jednak tego nie liczyć, to idzie się zmęczyć, są efektowne zakręty i nawet jest kilka prześwitów, z których można zapuścić żurawia na okolicę. Minusem, jak się później przekonałem na własnej maszynie, jest sporo naniesionych na szosę kamieni, drewna po prowadzonej w lesie ścince i innych pułapek (także uwaga na zjazdach!).

Celem ostrożnego gospodarowania siłą, szczególnie u Błażeja, który po chorobie sporo już przepedałował, postanowiliśmy pojechać na Prehybę z Łącka, tam wrócić i podjechać samochodem do Krościenka, gdzie zrobimy drugą część trasy – wokół Zbiornika Czorsztyńskiego.

Drużyna B. Prehybę zdobyła już w 2012 roku więc mogłem Błażeja uspokoić, że do Karkonoskiej jednak jej trochę brakuje. Mimo to Blase podszedł do zadania ostrożnie. Słusznie z resztą, bo gór nie warto lekceważyć, szczególnie podczas ich pokonywania połączonego z jakimkolwiek fizycznym wysiłkiem.

Wspinając się spokojnie na szczyt spotykaliśmy pedałujących od ostatniego leśnego parkingu MTB-owców. Kilku, na swoich full suspensach, próbowało nawet dotrzymać nam tempa, ale jest to trudne, kiedy połowa siły włożonej w pedałowanie tracona jest na kompresję amortyzatorów. Poza tym nasze najlżejsze przełożenia dają całkiem inne tempo, niż terenowe kombinacje rowerów górskich. I to tempo, w połączeniu z nachyleniami, dało nam niesamowitą satysfakcję, kiedy na raz udało się dojechać do pierwszego wypłaszczenia na Rozdrożu pod Skałką. Tam kończy się asfalt, przynajmniej na razie, bo od 2012 roku, kiedy byłem tam pierwszy raz, trochę go przybyło. Szosowcy nie muszą się jednak zniechęcać, gdyż spokojnie da się dojechać do samego schroniska. My skorzystaliśmy z tej opcji i posililiśmy się w schroniskowej stołówce. Atutem tego miejsca jest taras, na którym można usiąść, by przy przejrzystym powietrzu, podziwiać widok na Tatry.

Przyszła pora na zjazd. Z odpalonymi kamerkami ruszyliśmy w dół. Blase jechał przodem i już na pierwszym zakręcie przyprawił mnie o przyspieszone bicie serca, kiedy spostrzegłem jak wypada z asfaltu i szerokim łukiem po kamienistym poboczu cudem utrzymuje się w siodle. Ja, sugerując się jego tempem, też nie zdołałem w porę wyhamować i poprawiłem jego ścieżkę. Ot, dwa nizinne szczury wybrały się rowerami w góry. Postanowiłem jechać wolniej, ale wcale nie było to takie łatwe, kiedy pod kołami grube procenty, a hamulce w szosie nie najlepszego gatunku. Oboje popełniliśmy ten sam błąd na którymś z kolejnych wiraży, tyle że ja musiałem już zblokować tylne koło i wzbiłem w powietrze tuman kurzu cudem zatrzymując się przed metalowym śmietnikiem. Świetnie się to teraz ogląda na filmie, ale na żywo całe życie przeleciało mi przed oczami. Po tym bliskim spotkaniu drugiego stopnia z pojemnikiem na odpady postanowiłem uważać jeszcze bardziej. Jak się okazało kilkadziesiąt sekund później, Prehyba zaserwowała mi jeszcze więcej fajerwerków. I to dosłownie, bo zbliżając się do 60 km/h po wyjściu (tym razem bez przygód) z jednego z zakrętów, nagle trafiłem na minę i w ułamku sekundy z hukiem przebiłem obie dętki. Na moje szczęście (i mojego rumaka) udało się utrzymać w pionie i nie zebrać szlifów na asfalcie. Szybko obadawszy uszkodzenia wysłałem Błażejowi SOS SMS licząc, że nie przeczyta go w Szlachtowej w łóżku. Na szczęście usłyszał dzwonek w plecaku i, przeczuwając najgorsze, zatrzymał się, aby sprawdzić wiadomość. Ja tymczasem powoli toczyłem się na dół i po kilku długich minutach spotkałem Blase'a na przydrożnej ławce. Zaczęliśmy łatanie, ale tylna opona miała sporą boczną wyrwę i po nieudanej próbie jej zaklejenia zastosowałem błażejowy patent na butelkę. Niestety dla przyrody i tym razem szczęśliwie dla nas, po szlakach wałęsa się tylu zaśmiecających turystów (z szacunku dla osób pracujących w zakładach utylizacji odpadów nie nazwę ich śmieciarzami), że nie było problemem znalezienie w środku lasu plastikowej butelki. Można nawet wybierać w kolorach.

Po zakończonej sukcesem operacji zjechaliśmy do Gołkowic do sklepu na coś słodkiego i pojechaliśmy do zaparkowanego w Łącku auta, skąd udaliśmy się do Krościenka nad Dunajcem. Z tamtejszego rynku, jak się okazuje będącego zagłębiem smacznych tradycyjnych lodów, ruszyliśmy na pętlę wokół Zbiornika Czorsztyńskiego. Przez Grywałd i Krośnicę wjechaliśmy na Przełęcz Snozka, skąd podczas długiego zjazdu do Dębna mogliśmy podziwiać odległą panoramę ośnieżonych jeszcze Tatr z Jeziorem Czorsztyńskim na pierwszym planie. Po prawej z kolei górowały nad nami zielone Gorce z Pasmem Lubania. W Dębnie obowiązkowym przystankiem jest zabytkowy kościół drewniany z XIII w., także i my nie pominęliśmy tej wyjątkowej atrakcji. W miejscowości Frydman zaczął się podjazd do Falsztyna. Korzystając z mniejszego ruchu, zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle potężnego zbiornika i zjechaliśmy w szalonym tempie do Niedzicy. Tam uzupełniliśmy paliwo w bidonach i przez Sromowce Wyżne wjechaliśmy na ostatnie siodło tego dnia – Przełęcz Osice. Przed samym Krościenkiem jakiś tępy kierowca tira omal nie zepchnął nas swoją firanką z drogi. Żałuję, że akurat nie miałem włączonej kamery.

W Krościenku sprawdziliśmy jeszcze raz, czy smak tamtejszych lodów to nie przypadek i wróciliśmy na kwaterę (tak, lody bardzo dobre).

Dzień 6. | 96 km

Rundka TdPA dwa razy na wynos proszę

Kolejny dzień, tak jak poprzednie, przywitał nas słoneczną pogodą. Po porannej temperaturze można było mniemać, że w dzień będzie upał. Z racji, że na pętlę TdPA mieliśmy wyjechać około ósmej, to postanowiłem nie tracić poranka na sen i o wschodzie Słońca wybrałem się pieszo na sąsiadujący z naszą kwaterą Wysoki Wierch (900 m n.p.m.). Blase obrał kwaterę z racji trudności znalezienia w ostatniej chwili czegoś w Szczawnicy, ale ten przypadek sprawił, że na Wysoki Wierch miałem może z 40 minut marszu. Znajdujący się tam punkt widokowy jest jednym z najlepszych w okolicy, jako że z niezalesionego wzniesienia widać Masyw Trzech Koron, Tatry, Beskid Wyspowy i Sądecki. Polecam wszystkim odwiedzającym Szczawnicę wycieczkę na tę górkę.

Wyjechaliśmy autem do Bukowiny zgodnie z planem. Blase obrał alternatywną – widokową drogę dojazdu. W Bukowinie zaparkowaliśmy pod termami, aby stamtąd zacząć nasz rekonesans trasy. Ja sprawdziłem jeszcze stan butelkowej łaty, ostrożnie podpompowałem sklejone dętki i wyruszyliśmy. Na początek zjazd z Bukowiny do Poronina. Niestety z racji zaawansowanego poranka i weekendu, droga było dość ruchliwa. W Poronine ominęliśmy korek boczkiem i już po przekroczeniu mostu na Białym Dunajcu mogliśmy odetchnąć od samochodów. Podjazd do Zębu nie jest bardzo wymagający – liczy około 4 km i maksymalne nachylenie na jednym kilometrze wynosi ok 9%. Stanowi świetną rozgrzewkę przed Gliczarowem, ale o tym za chwilę, bo żeby do tego flagowego podjazdu rundy TdPA dojechać, trzeba przejechać cało kilka szalonych zakrętów podczas stromych zjazdów. Szczególnie w pamięci utkwił nam jeden z nich w miejscowości Leszczyny, kompletnie nieoznaczony, wypadając z którego można wylądować na podwórku u sołtysa.

Zjazd z Leszczyn do Białego Dunajca też może przyprawić o ból dłoni od zacisku klamek. Przed jego początkiem ustawiono znak ostrzegający o nachyleniu 20%, ale na bazie altimetr.pl można doczytać się 16%. Mimo tej różnicy zabawa jest przednia. W Białym Dunajcu przecinamy Zakopiankę i jedziemy na słynny Gliczarów Górny. Jazda przez Gliczarów Dolny jest przyjemna do momentu, gdy pojawia się znak mówiący o stromym podjeździe. Tam zaczyna się walka z przełożeniami i czasem można się zapomnieć i sprawdzić, czy zrzuciło się już na najlżejszą kombinację. Na szczęście dla uczestników TdPA jest to podjazd relatywnie krótki, a jego kilkunastoprocentowe nachylenie nie trwało tak długo, jak w przypadku Przełęczy Karkonoskiej. Według źródeł maksymalne nachylenie na odcinku 100 m wynosi 17%. Mój licznik pokazał 18%, więc dane są zbliżone. Według organizatora TdPA jest tam fragment o stromiźnie 22%. Uznanie dla Blase-mana, który na nizinnej kasecie 25-zębowej dał radę wjechać na raz (musiał jedynie zdjąć kask).

Z Gliczarowa trasa prowadzi z powrotem do Bukowiny, a dokładnie przez Wierch Rusiński i fragment drogi krajowej nr 49. Trzeba odnotować, że podczas naszej wizyty na sporym odcinku trwały prace związane z budową kanalizacji i momentami szosa zamieniała się w drogę gruntową. Warto pamiętać, żeby zachować ostrożność na ostatnim zjeździe przed DK49, gdyż skrywa on niebezpieczny zakręt.

Przed samą metą w Bukowinie czekał nas jeszcze podjazd, ale w porównaniu do Zębu i Gliczarowa można go nawet nie zauważyć. Gdy dotarliśmy na linię mety postanowiliśmy coś zjeść, chwilę odpocząć i ruszyć na poprawkę. Dnia było jeszcze sporo, zapasu sił również, więc uznaliśmy, że warto utrwalić sobie niuanse trasy. Drugi przejazd poszedł nam sprawniej, choć może czas przejazdu nie był najlepszy. Wszystko dlatego, że widoki były zachwycające i wiele razy zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić kilka zdjęć. Z resztą nie często bywamy w górach, więc warto czasem zwolnić, żeby delektować się krajobrazem i podładować baterie na nadchodzące tygodnie.

Usatysfakcjonowani z wypełnionego planu oraz sprzyjającej rowerowym wojażom pogody, zakończyliśmy nasz trening połączony z rekonesansem trasy Tour de Pologne Amatorów. Pozostało tylko wrócić do Szlachtowej i się spakowować, bo kolejny dzień przeznaczony był na długą podróż powrotną na nasze północne kresy.


Relacje z całkiem podobnej beczki

Pieniny i Gorce | 2012

Pierwsza wizyta w Pieninach i pierwsze starcie z Prehybą, tym razem w wariancie crossowym.