Wyjazd w Karkonosze był moim pierwszym wypadem w góry z rowerem szosowym. Jak mawiają – jazda kolarzówką jest poezją pośród mnogości odmian rowerowego hobby, więc naturalną koleją rzeczy było dla mnie karnąć się po prawdziwych górkach. To właśnie w górach jazda każdym rowerem sprawia najwięcej frajdy.
Niemożność zgrania urlopów spowodowała, że po raz kolejny zmuszony byłem wyruszyć na wojaż samotnie, jednak mając ciągle w pamięci udany urlop solo w Beskidzie Śląskim i Żywieckim poprzedniego lata, tym razem wahania nie było. Wprawdzie dzielić się radością to dwa razy tyle radości, ale jadąc samemu miałem pewność, że będę mógł się zajechać do nieprzytomności, i że nikt mnie nie powstrzyma.
Jako rozgrzewkę na kilka godzin przed wyjazdem wybrałem się na ponad stukilometrową rundę po Żuławach i Powiślu. Dobry wycisk miał mi zapewnić smaczny sen podczas podróży nocnym pociągiem do Wrocławia. Miał być to również ostateczny sprawdzian działania sprzętu, gdyż krótko przed wyjazdem założyłem koło z bardziej górskimi przełożeniami. Jadąc w Karkonosze nie byłbym sobą, gdybym nie porwał się ponownie na podjazd na Przełęcz Karkonoską – najtrudniejszy podjazd szosowy w Polsce. Po naszej wizycie w tamtej okolicy w roku 2011 miałem z The Przełęczą ciągle nieuregulowane porachunki.
Wylądowałem w Jeleniej Górze przed południem i szlakiem wspomnień udałem się na ryneczek, by napić się kawy lodowej w tej samej kawiarni, gdzie dwa lata wcześniej wspólnie z Kachną, Ivanem i Blasem zaczynaliśmy dziesięciodniową wyprawę po Sudetach. Ponieważ upał powoli zaczynał dawać się we znaki, ruszyłem do Hoteliku Pod Dębem w Jagniątkowie – południowej części Jeleniej Góry, gdzie znalazłem zakwaterowanie. Po zostawieniu bagażu (już zapomniałem jak to jest jeździć z plecakiem zamiast sakw) postanowiłem zrobić sobie małą rowerową aklimatyzację i przypomnieć jak wyglądają normalne podjazdy. Wjechałem do Michałowic i malowniczymi serpentynami przez tunel skalny zjechałem do Piechowic. Jeszcze dwa miesiące wcześniej, wspólnie z Kachną i Błażejem nagrywaliśmy ten zjazd jadąc w Izery. Szkoda, że nie wjechaliśmy wtedy do końca, bo jak się przekonałem nowiutki asfalt położono aż do stawów przy punkcie widokowym na skrzyżowaniu z ulicą Śnieżną. Swoją drogą wspaniale było znów zobaczyć z tego miejsca monumentalne i piękne Śnieżne Kotły, do których jeszcze niedawno zimą brnąłem po pas w śniegu.
W Piechowicach zajechałem do pizzerii Krokodyl, którą parę razy omijaliśmy licząc na lepsze jadło w Szklarskiej. Niesłusznie, bo pizzę serwują tam zacną. Tam właśnie odkryłem lokalną wodę mineralną Wojcieszowiankę, która smakiem przypomina naszą niegdysiejszą Perłę Bałtyku. I co ważne, sprzedawana jest w takich samych szklanych butelkach. Od tego dnia postanowiłem, że nie zabraknie mi jej na tym urlopie i dzień w dzień uzupełniałem zapasy.
Nie planowałem już pierwszego pełnego dnia wjeżdżać na Karkonoską, ale wyszło inaczej. O tym, jak to się skończyło, za chwilę.
Dzień przywitał mnie chmurami, ale z Jagniątkowa niewiele widziałem, gdyż jak to bywa w górach, wzniesienia zasłaniają horyzont i ciężko przewidzieć, co nadciąga. Kiedy zjechałem do Sobieszowa widziałem już lepiej, że nad wierchem wisiały ciężkie chmury, z których mogło coś spaść. Mimo wszystko skierowałem się do Karpacza licząc, że o świcie będzie można tam normalnie pojeździć rowerem. Latem już przed południem zaczyna się w Karpaczu spory ruch, a potem jest już tylko gorzej i płynna jazda rowerem staje się niemożliwa. Tak przynajmniej zapamiętałem Karpacz z naszego krótkiego pobytu w roku 2011, kiedy to z powodu zatkanych ulic zrezygnowałem z przejażdżki po miasteczku.
O poranku bywa chłodno. Nie ma sakw, nie trenuje się z plecakiem. Jak się ubierzesz na rower szosowy rano, tak będziesz ubrany w momencie największego upału. Chyba że po drodze mijasz dom, albo masz towarzysza w wozie technicznym do dyspozycji. W moim przypadku trzeba było zacisnąć zęby i ręce na kierownicy, bo kilka kilosów zjazdu w letnim wdzianku przy porannych dziesięciu stopniach może sprawić, że ręce się trząść będą, a tak nie da się pewnie jechać.
Do Karpacza popedałowałem przez Sosnówkę i Przełęcz pod Czołem, unikając w ten sposób drogi wojewódzkiej i serwując sobie na pobudkę pierwszy solidny podjazd. W Karpaczu dostałem to, co chciałem. O siódmej rano trudno spostrzec w tym samym czasie dwa auta na jezdni i mogłem poczuć się jak na zamkniętej dla ruchu pętli podczas kolarskiego wyścigu. Skorzystałem z okazji i dwa razy podjechałem pod znany z Tour de Pologne Orlinek (dwa, bo w telewizji wydawał się trudniejszy i nie mogłem uwierzyć, że tak łatwo się tam wtoczyłem) i potem jeszcze raz do Karpacza Górnego, tyle że od drugiej strony. Po takiej wstępnej zaprawie udałem się na Przełęcz Okraj.
Nie jestem kolarzem więc nie ubieram się jak kolarz. Póki co obcisłe gacie to dla mnie krok w złym kierunku, dlatego musiałem wzbudzić niemałe zdziwienie u jegomościa wyglądającego jak z prawdziwego peletonu. Jechał za mną na Okraj i, sądząc po minie, musiał być pod wrażeniem tempa. Tak już mam, że jak widzę górę, to daję z siebie maksa. Na Okraju odwiedziłem schronisku by zjeść tam wczesny obiad.
Chmury powoli się rozrzedzały i kiedy wracałem do Karpacza było już pogodnie i gorąco. Tym razem pośród sporego ruchu i w oparach spalin wjechałem po raz kolejny do Karpacza Górnego a stamtąd przez Sosnówkę i wokół zbiornika o tej samej nazwie zajechałem pod dawną pętlę tramwajową pod Skałką w Podgórzynie.
To tam formalnie zaczyna się podjazd na Przełęcz Karkonoską, a ponieważ parę lat temu wjeżdżaliśmy nań z Jagniątkowa przez Drogę pod Reglami, to chciałem zapoznać się z nieznanym mi odcinkiem prowadzącym przez Przesiekę. W ten sposób w krótkim czasie dojechałem do końca odcinka dostępnego dla ruchu samochodowego i chwilę potem byłem już na skrzyżowaniu z Drogą Sudecką. Chyba poczułem moc, bo zrezygnowałem z planu podjazdu kolejnego dnia i popedałowałem dalej. A w tym miejscu moc była potrzebna, jako że mierzyłem się z niemal szesnastoprocentowym kilometrem podjazdu. Kiedy go pokonałem przyszła pora wytchnienia, bo nachylenie spada wtedy do 8% na kilometrze, co w tym przypadku daje dużą ulgę. Ale jest to złudne, bo za chwilę wracają grube procenty i będąc już na dziesiątym kilometrze wjazdu i setnym tego dnia, musiałem skupić się na tempie i oddechu. Muszę przyznać, że momentami jechałem sporym wężykiem, żeby chociaż oszukać umysł i zmniejszyć nachylenie. Turyści mijani po drodze (drogą prowadzi niebieski szlak) dopingowali mnie krzycząc, że już blisko, jednak łapiąc powietrze każdym zakamarkiem płuc nie mogłem im odpowiedzieć, a jedynie skinąć głową. Wiedziałem wtedy, że bliskość mety jest złudna, bo przede mną był „garb”, który pokonał mnie dwa lata temu, kiedy wjeżdżałem tam crossem i z sakwą na bagażniku. To był właśnie mój nieuregulowany porachunek. Tym razem miałem wjechać na raz, bez zatrzymania. Udało się, hopka była za mną, ale podjazd miał jeszcze kawałek. Kiedy widziałem zabudowania na przełęczy, wiedziałem już, że się uda. Dojechałem do drogowskazu i żeby wydłużyć doznania pojechałem dalej pod Schronisko Odrodzenie (1238 m). Radość z pokonania takiego podjazdu jest nieopisana. To moje osobiste Mont Ventoux albo l’Alpe d’Huez, którym długo delektowałem się na tarasie schroniska przy izotoniku i pierogach. Niestety przyszła pora wracać. Jakość asfaltu z połączeniu ze spadkiem nie pozwala na normalny powrót, dlatego nie był to szaleńczy zjazd na pysk, a powolne toczenie się w dół (momentami chcąc oszczędzić hamulce wręcz sprowadzanie). W drodze powrotnej mogłem zrobić zdjęcia asfaltowej motywacji, które naprawdę dodają sił, przynajmniej mentalnie, ale w przypadku takiego podjazdu siła woli jest równie ważna jak moc w nogach. A niby taki to „tyci” podjazd.
Nie byłbym sobą, gdybym będąc w górach nie udał się na pieszą wędrówkę. Tak też postanowiłem zrobić drugiego dnia. Udałem się na Śnieżne Kotły, z resztą już po raz wtóry w tym roku, ale tym razem latem. Teraz dopiero w pełni uświadomiłem sobie jak dużo śniegu mieliśmy wspólnie z Kachną pod nogami w lutym, kiedy to pieszo brnęliśmy niebieskim szlakiem z Michałowic.
Będąc na zboczu Szyszaka spotkałem dwójkę rowerowych fanatyków, którzy pedałowali w kierunku Śnieżki. Ciekawe, czy udało im się uniknąć mandatu.
Bezchmurna pogoda gwarantowała piękne widoki, choć osobiście wolałbym nutkę chmur, które zawsze dodają zdjęciom uroku.
Poznawszy podjazd na Stóg Izerski podczas naszej majówkowej wycieczki w Izery wiedziałem, że będzie się świetnie nadawał na rundę kolarzówką. Wyjechałem z samego rana, jako że poranek to moja ulubiona część dnia, a poranek w górach gwarantuje estetyczną ekstazę. Chwilę przed szóstą rano byłem już w Michałowicach i dzięki niskiemu położeniu Słońca mogłem podziwiać wspaniałą rzeźbę Śnieżnych Kotłów.
Jadąc dalej krajówką do Szklarskiej jeden tirowiec omal nie zabrał mnie ze sobą, więc postanowiłem przy pierwszej sposobności skręcić w prawo i jechać dalej przez Szklarską Porębę Górną. Polecam ten manewr wszystkim rowerzystom, którym życie miłe. Zwiększa to szansę przetrwania i gwarantuje wspaniałe widoki na Karkonosze. Oczywiście kosztem dodatkowych nachyleń, ale to jest oczywiście kolejny plus.
Tym razem, w porównaniu do majówki, pogoda była słoneczna, więc i widoki były dalekie. Podjazd na Stóg w początkowej fazie jest wymagający i wjazd na górkę sprawia dużą frajdę. Do tego stopnia, że postanowiłem samemu się nagrodzić za wysiłek kupując sobie dużą puchę lodów. Zasiadłem więc na tarasie, by delektować się ich smakiem oraz urokiem pejzażów.
Przyszła pora jechać dalej, a dalej w tym przypadku oznaczało Łąkę Izerską. Asfalt nie pozwolił zbytnio się rozpędzić podczas zjazdu ze Stogu do krzyżówki Agrafka, ale w końcu nie tyle chodziło na tej wyciecze o zjazdy, ale o podjazdy. Szkoda jeszcze tylko, że zapomniałem o poniedziałkowej przerwie w serwowaniu posiłków w Chatce Górzystów. Wybrałbym się tam we wtorek. Ale trudno – przyjdzie mi zjeść serwowaną tam jajecznicę innym razem.
Ponieważ asfalt na Łące Izerskiej ma swój koniec, także musiałem obrać kurs wstecz i przez Agrafkę, Świeradów oraz Pizzerię Krokodyl wróciłem do kwatery. Dzień zakończyłem kolejną solidną, górską setką.
Tego dnia postanowiłem obejrzeć wschód Słońca ze zbocza góry, a po drugim dniu wiedziałem już, że formacja skalna Paciorki świetnie się do takiej obserwacji nadaje. Na jedną z położonych obok szlaku skałek można łatwo się wdrapać i wygodnie usiąść. Z racji lipcowej pory oznaczało to oczywiście nocną pobudkę, gdyż do Paciorków miałem około półtorej godziny marszu.
Wschodzące Słońce towarzyszyło mi do Czarnej Przełęczy, po czym schowało się za wierchem. Ze znajdującego się na przełęczy schronu wypełzała właśnie para romantycznych turystów, którzy postawili spędzić noc na łonie natury. Dobrze, że nie zjawiłem się tam wcześniej, bo zaglądając do środka zapewne zrobiłbym im przypadkową pobudkę.
Po odpoczynku na szczycie kopca Czeskich Kamieni naszła mnie ochota marszu aż do samej Śnieżki. Postanowiłem od razu ruszać, nie czekając aż wizja długiego marszu i spodziewanego na jego mecie tłumu turystów spowoduje, że się rozmyślę.
Pod Śląskimi Kamieniami spotkałem kolejnego turystę. Jak na szóstą rano to już sporo na tej wysokości, ale w końcu schronisk w okolicy, szczególnie po jej czeskiej stronie, nie brakuje.
W oddali na Przełęczy Karkonoskiej zdawała się panować jeszcze dość senna atmosfera. Mały Szyszak rzucał nań jeszcze swój cień. Chwilę po siódmej rano mijałem Schronisko Odrodzenie, z którego wybiegła spora grupa dzieciaków a za nimi ich trener. Szykowali się do biegania. Ja szedłem dalej i minąwszy skałę Słonecznik zatrzymałem się przy ruinach schroniska nad Wielkim Stawem, by zjeść kolejne tego dnia śniadanie. Do Śnieżki było już blisko, niecałe dwie godziny spacerku. Idąc Równią pod Śnieżką w kierunku Domu Śląskiego można było spostrzec spory ruch. Wyciąg na Kopę pracował już pełną parą a i idący pieszo zdążyli wdrapać się z Karpacza na górę. Po całym dniu górskiej samotności witałem się ze Śnieżką jak z Giewontem na Krupówkach – pośród gwaru i tłoku. Będąc na górze z trudem znalazłem kilka kadrów pozbawionych bohaterów drugiego planu, po czym udałem się do restauracji w jednym ze „spodków”, aby skosztować (i się wykosztować) na serwowany tam wspaniały bigos.
Do Karpacza zszedłem czerwonym szlakiem mijając symboliczny cmentarz Ofiar Gór oraz podziwiając Wodospad Łomniczki. Chwilę po piętnastej złapałem autobus do Jeleniej a stamtąd podmiejski do Jagniątkowa. Przyszedł czas, aby dać odpocząć nogom, bo kolejny dzień miał być znów rowerowy.
Tego dnia skierowałem się najpierw do Doliny Bobru, aby przyjrzeć się i przejechać koronami zapór w Pilchowicach i we Wrzeszczynie. Znów wyjazd o świcie i znów konieczność przetrwania pierwszych kilku chłodnych godzin w lekkim kolarskim wdzianku. Na szczęście od Sobieszowa czekał mnie przyjemny podjazd u stóp Ciemniaka i Małego Ciemniaka w kierunku Starej Kamienicy. Wtedy ucieszyłem się z dwóch rzeczy – że nie ubrałem się cieplej i z pięknego widoku na Karkonosze przy wspaniałej, bezchmurnej pogodzie.
Pierwsza w planie była budowla hydrotechniczna we Wrzeszczynie. Niestety na mojej mapie drogowej zabrakło informacji, że asfalt w pewnym momencie zamienia się w kamienistą drogę gruntową. Nie zatrzymało mnie to jednak i postanowiłem przeprowadzić szoskę przez ten odcinek specjalny.
Na moje szczęście korona zapory jest otwarta dla pieszych i rowerzystów, więc można w tym miejscu przedostać się na drugi brzeg Bobru, mimo że stary most drogowy równoległy do zapory nie istnieje już od dawna. Pozostały po nim tylko przyczółki po obu stronach rzeki.
Elektrownia Wrzeszczyn pochodzi z lat dwudziestych i obecnie dysponuje mocą 4.7 MW. Ciekawostką jest fakt, że w 1962 roku kręcono tu film „Zerwany most” opowiadający o walkach Polaków z bandami UPA w Bieszczadach.
Wróciłem na asfalt i pognałem w kierunku Pilchowic, gdzie znajduje druga co do wysokości (po Solinie) zapora w Polsce, jednocześnie najwyższa w Polsce zapora kamienna i łukowa. Przy zaporze działa elektrownia o mocy 7.5 MW. Z ciekawostek warto odnotować, że zaporę w 1912 roku uroczyście otwierał sam cesarz Wiluś II.
Po tej wycieczce historyczno-hydrotechnicznej udałem się w kierunku Góry Szybowcowej, która po krótkim przeglądzie mapy wydawała się świetnym punktem widokowym i co ważniejsze, punktem na który prowadzi asfaltowy dywan. Wcześniej musiałem tylko odnaleźć się po kilku kartograficznych wpadkach na właściwej drodze, po czym zatrzymałem się w niedalekim Siedlęcinie na smakowite pączki popite puszeczkami dobrego witaminowego trunku.
Na Górze Szybowcowej znajduje się aeroklub więc do samego końca drogi dojechać nie można, chyba że ktoś odwiedza wspomniany klub. Droga jest dobrej jakości i o małym natężeniu ruchu, a zaczyna się w miejscowości o urokliwej nazwie Jeżów Sudecki. Z punktu widokowego rozpościera się wspaniała panorama na Jelenia Górą i całe pasmo Karkonoszy.
Dalej udałem się wokół Gór Sokolich przez Wojanów, Trzcińsko i Karpniki do Kowar, skąd znanymi już z tej wycieczki szosami wróciłem do kwatery.
Ostatniego dnia udałem się jeszcze raz pieszo w wyższe partie Karkonoszy, gdyż pogoda dla odmiany nie miała być kompletnie bezchmurna, a obłoki w górach zawsze dają okazję do ciekawszych widoków i tematów zdjęć. Tym razem wyszedłem dopiero o wschodzie Słońca i nawet przekimałem się krótko w wiacie na Czarnej Przełęczy, aby dać sobie trochę czasu na zmianę pogody.
Na Śnieżnych Kotłach mimo wczesnej pory był już spory ruch. Okazało się, że ekipa filmowa wraz z pracownikami parku pracowała nad nowym klipem promującym region. Od razu poznałem ujęcia i parę aktorów, kiedy kilka tygodni później zobaczyłem wideo w telewizji. Pogoda z racji braku wiatru była idealna do kręcenia zdjęć z powietrza.
Moją uwagę tego dnia, oraz uwagę strażników parku, przyciągnęło nielegalne dwunamiotowe obozowisko w Wielkim Śnieżnym Kotle. Z góry było dobrze widoczne, jako że jeden z namiotów był fioletowy. Podejrzewam, że dołem, niezbyt dbałym o dobro chronionych roślin turystom, wyszedł ktoś naprzeciw.
Kiedy już udało mi się zrobić kilka prawie takich zdjęć, na które liczyłem, udałem się do kwatery. Po drodze obowiązkowa przerwa w schronisku na małe co nieco (tym razem jajecznica w schronie Pod Łabskim Szczytem) i w drogę. Niestety, na szlaku trafiłem na oberwanie chmury. Miałem niesamowite "szczęście", bo jak przyjrzałem się potem mapie radarowej, to opad był doprawdy punktowy i znalazłem się w nieodpowiednim miejscu, w niewłaściwym czasie. A czasu na suszenie nie było już po południu zbyt wiele.
Po spakowaniu i przygotowaniu prowiantu na drogę, udałem się szybko spać. Rano czekał mnie zjazd do Jeleniej na pierwszy pociąg do Wrocławia i stamtąd dalej na płaską i nudną północ. Pozostały wspomnienia i oczywiście zaczęły się rodzić plany kolejnych wycieczek, być może znów w szerszym składzie.