Kociewska rundka | 2015

...czyli za**biści cykliści

Tekst: Michał

W rolach głównych:

Veronka - pogromczyni wszelkich, również tych najbardziej stromych wzniesień. Prowadzenie roweru pod górę traktuje jako największą hańbę.
Karla - zdeklarowana przeciwniczka portali społecznościowych, Wicemistrzyni Makroregionu w Zjeździe Linowym na Talerzykowatym Siedzisku (do tej pory nie mam pojęcia jak Artiemu udało się wtedy wygrać, i to w konkurencji kobiet).
Blase-man - jedyny na świecie człowiek, który potrafi wyspać się na materacu wielkości skórki od banana.
Arti - facet, który większość roku spędza z siodełkiem rowerowym w kroku. W półświatku znany jako Artur Jägermeister.
Mike - serdeczny, życzliwy, wrażliwy na krzywdę ludzką jegomość. Fan Conchity Wurst, wyborca Andrzeja Dudy.

Słowo wstępu i do ustępu...

Grzechem ciężkim byłoby nieskorzystanie z zaproszenia Karli i Artiego. Ta zbzikowana na punkcie dwóch kółek para zaproponowała weekendowe zgłębienie tajników Powiatu Starogardzkiego. Veronka i ja mieliśmy również pierwszą okazję zobaczyć jak przytulne gniazdko uwiła sobie ta para gruchających gołąbeczków na ulicy noszącej imię autora niezliczonej liczby mazurków i polonezów. Nie można też zapomnieć o dojrzałym mężczyźnie, który od paru dobrych lat wozi zapiętego pasami pluszowego kota w swoim aucie. Zdrowy rozsądek podpowiada, że ostatni wymieniony członek ekipy powinien zacząć i zakończyć zwiedzanie na ul. Skarszewskiej 7. Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiliśmy trzymać się jednak razem.

Dzień 1. | 12 km

Nie zapomnę tej soboty, tak otarłem swe klejnoty

Veronka i ja zaliczając tradycyjną obsuwa czasową, zmierzając pierwszy raz pod wskazany adres nie mogliśmy nie trafić po tym, jak na skrzyżowaniu Jagiełły z Parkową ujrzeliśmy wypatrującego nas, niczym majtek na bocianim gnieździe suchego lądu, Artiego, który następnie niczym Mojżesz wskazał zbłąkanym owieczkom drogę do Ziemi Obiecanej. Doszło do czułego powitania z resztą grupy, złożenia utkanych w Skodzinę dwóch bicykli oraz krótkiego omówienia trasy, jak się później okazało skąpej w ładną pogodę, przejażdżki. Pierwszym przystankiem było Grodzisko Owidz – rekonstrukcja wczesnośredniowiecznej osady wraz z zrekonstruowaną wczesnośredniowieczną kozą i owieczkami. Zwiedzanie różnorodnych tematycznie chat utwierdziło nas w przekonaniu, że warto było nabyć bilety w ostatniej chwili przed zamknięciem kas. Należy tu zwrócić uwagę na niesłychane poczucie czasu u wyżej wymienionych uroczych zwierzątek, które po upływie czasu zwiedzania z ruchliwych i skocznych stworzeń zmieniły się w zramolałe nudne pierdziochy. Kolejną atrakcją był park zabaw, do którego wszyscy jak jeden mąż wpakowaliśmy się nie płacąc wstępu. Największą atrakcją cieszyło się talerzykowate siedzisko, które poczuło ciężar szacownych czterech liter niektórych z nas. W międzyczasie była też karuzela, na której Blase’owi zrobiło się niedobrze oraz platformy na sprężynkach, na których usiłowaliśmy być skoordynowani i zrobić sobie wspólne zdjęcie. Po sfotografowaniu zakutej w dyby Karli udaliśmy się do pobliskiej jadłopodajni. W treści naszych zamówień królował minimalizm. Veronka i Karla zamówiły przysmaki małych wojów, ja zamówiłem sobie małe piwo zaś Blase podpłomyk, który był niewiele mniejszy od jego materaca. Jedynie wyłamujący się z utartego schematu Artur zajadał się słuszną porcją ziemniaczanych placuchów z grzybami. W karczmie, w której panował średniowieczny klimat na uwagę zasługiwała kelnerka, która w stroju dziewki i w trampkach na nogach śmigała między stolikami zbierając zamówienia niczym leśna nimfa.

Po zaspokojeniu pierwszego głodu, zmierzając do miejsca noclegu zbrodnią byłoby pominięcie niedługiej, lecz jakże tkwiącej w pamięci wizyty na miejskim Stadionie im. Kazimierza Deyny (Król Strzelców Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 r.), na którym sam Kazimierz niezrażony barową pogodą siedząc na odkrytej trybunie kibicował zmaganiom dwóch drużyn na murawie. Zabawnym momentem było oddanie głosu do mikrofonu kibicowi jednej z drużyn. Wypowiedź rozpoczęta jakże melodyjną i czysto zaśpiewaną przyśpiewką kibica zakończona została dość dynamicznie w sposób uniemożliwiający wybrzmieniu w pełnej krasie soczystemu wulgaryzmowi. W niedającym za wygraną lekkim deszczu dopedałowaliśmy do ulicy Frycka. Chcąc niezwłocznie rozwiązać problem braków pościelowych postanowiliśmy (tym razem autem) udać się z Karlą do jej rodzinnego domu w celu zapewnienia naszym tyłkom ciepłego okrycia w trakcie snu. Mimo że w trakcie podróży noc mieszała się z dniem, wskazówka poziomu paliwa zaczęła gwałtownie zmierzać ku zeru, a my zaczęliśmy tęsknić za naszymi rodzinami, to Karla stanowczo twierdziła, że to nadal Starogard Gdański. Jakże byliśmy szczęśliwi, gdy naszym oczom ukazał się różowy dom z olbrzymim ślimakiem wylegiwującym się na stoliku ogrodowym. Oznaczało to, że jesteśmy u celu naszej podróży. Uzbrojeni w pościel po raz trzeci już tego dnia, z małą przerwą na zaopatrzenie w alkohol, dotarliśmy na ulicę F. Ch. Na miejscu Karla uraczyła nas jakże upragnioną kolacją, na deser której podane zostało nieznane mi wcześniej bardzo smaczne „ćwierćciasto”. Kibicując Eurowizyjnym zmaganiom od czasu do czasu przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy na ekranie telewizora pojawiał się ten brodaty piździelec w damskich ciuszkach, który starał się być bardziej kobiecy niż niejedna kobieta. Ożywiona dyskusja, okraszona alkoholem (piwskiem, cydrem, małymi buteleczkami Artura i sam Bóg wie, czym jeszcze), na tematy zaległe po przerwie posiedzeń w tym składzie, toczona do późnych godzin nocnych, doprowadziła wszystkich do zwolnionych obrotów, czego skutkiem była jedynie chęć skorzystania z zaplecza higieniczno – sanitarnego, a następnie zaśnięcia z prędkością światła. Tak też uczyniliśmy. Karli i Artiemu przypadł napompowany wcześniej i poddany próbie na szczelność materac. Veronce i mi przypadło wygodne łoże, czym byliśmy mile zaskoczeni. Blase natomiast napompował swoje bycze łoże jednym haustem powietrza, którego i tak większa część nie zmieściła się w byczym łożu.

Dzień 2. | 43 km

Ta niedziela w nas zostanie wielką, tak jak to posłanie...

Niedziela przywitała nas dużo bardziej obiecującą aurą, co skłoniło nas do wyskoczenia z pidżamek bez zbędnych marudzeń i dąsów. Uraczywszy się ślicznie podanym śniadaniem, którego daniem głównym była smaczna jajecznica, po krótkiej chwili byliśmy gotowi do kolejnej porcji kilometrów. Pierwszym przystankiem niedzielnego etapu była przeszło stuletnia zlokalizowana na Wierzycy elektrownia wodna w Kolinczu. Z elektrownią związanych jest kilka ciekawych historii. Pod koniec wojny omal nie wyleciała w powietrze, natomiast znacznie później w latach 70-tych mało brakowało, by ją rozebrano do naguśka a kuku. W tym cichym miejscu my również byliśmy wyciszeni zastanawiając się jakież jeszcze atrakcje wydobędzie z rękawa główny koordynator wyprawy – Arti. Chyba nikt z nas nie przypuszczał, że ten do niedawna zdeklarowany ateista zgotuje nam iście sakralną ucztę.

Przejeżdżając przez wieś Klonówka dotarliśmy do Pelplina, gdzie jako pierwsze danie Arti zaserwował nam Górę Jana Pawła II - punkt widokowy noszący tą nazwę na cześć mszy świętej celebrowanej przez Karola 6 VI 1999 roku w tym miejscu. Na szczycie znajduje się potężny krzyż, którego wysokość jeden z nas w błyskotliwy sposób oszacował z niewielkim błędem. Po wykonaniu serii mniej lub bardziej poważnych zdjęć na górze, zjechaliśmy w dół wprost w objęcia Bazyliki Katedralnej Wniebowzięcia NMP w Pelplinie. Po krótkim rzuceniu oka na jej wnętrze przejechaliśmy Pelplin wzdłuż i wszerz zdając sobie tym samym sprawę z tego, że Pelplin to naprawdę niewielkie miasteczko.

Następnie, szlakiem Ropuchy – Jabłowo – Dąbrówka, dotarliśmy do kolonii kociewskiej Płaczewo. Otoczone z dwóch stron lasem jezioro z pokaźnych rozmiarów pomostem było idealnym wprost miejscem na postój. Relaks połączony z kontemplowaniem malowniczego widoku przywoływał wszystkim na myśl inne śliczne miejsce, jednakże z jednym jeziorem więcej. Niewiele rozmawialiśmy. W głowie utkwiło mi tylko to, że Karla wysłała Artiego po cukierki, a Weronka obdzieliła wszystkich słodyczami. Tuż przed opuszczeniem tego miejsca do mych uszu dobiegło stęknięcie godne strongmeńskich zmagań na najwyższym poziomie. Po zwróceniu wzroku w kierunku skąd dobiegał ów odgłos ujrzałem Artiego podnoszącego Karlę w celu posadzenia jej na dość wysokim stoliczku w celu wykonania kilku fotek. Z troski o starego kolegę rzuciłem tylko od niechcenia, żeby uważał na swoje stare plecy, gdyż zdrowie w jego wieku jest cenniejsze niż święty spokój. Ruszyliśmy dalej, tym razem już prosto do Starogardu, w którym czekał nas jeszcze jeden przystanek. Dom rodzinny Kazimierza - tego samego, którego spotkaliśmy na stadionie, z muralem przedstawiający dawnego lokatora, a za jego głową piłka przypominająca aureolę. Po kilku zdjęciach w miejscu tego oryginalnego upamiętnienia ruszyliśmy do punktu zero naszej eskapady, jakim było nowoczesne, wciąż rozbudowujące się osiedle domów przy ul. Chopina. Na miejscu przyszedł czas na małą reminiscencję minionych dwóch dób. Wszyscy solidarnie stwierdziliśmy, że weekend należał do udanych i życzyliśmy sobie niechybnego spotkania w tym samym gronie. Po czułym pożegnaniu i pobiciu przeze mnie rekordu w wychyleniu Perły na czas, rozstaliśmy się mając w głowach konieczność spełnienia jeszcze tego dnia obywatelskiego obowiązku, jakim było wzięcie udziału w głosowaniu na głowę państwa.


Inne relacje Kwadratowego Koła

Babi Dół | 2014

(...) Cała czwórka poczuła głód, a przemierzając kilkukilometrowy odcinek, jaki został nam do Babiego Dołu, mogliśmy natknąć się na tylko jedną knajpę - "Schabowy raz!". Zajazd firmowany nie przez byle kogo, bo przez tę obleśną babę, na której widok ma się ochotę na czynność odwrotną do przyjmowania posiłku. Po cudem zdobytym stoliku (ludzi tyle, że Woodstock to przy tym prywatka) i złożeniu zamówienia pozostało tylko czekać na zamówione wcześniej frykasy. Kelnerka zdążyła się zestarzeć, a nasze ciuchy wyjść z mody, ale w końcu nasze trzewia zostały udobruchane. (...)

Okolice Świnoujścia | 2012

(...) W drodze do punktu widokowego zatrzymaliśmy się, aby podziwiać tym razem nie tylko florę, ale i również faunę. Oczom naszym ukazały się dwie bliźniaczo do siebie podobne białe klacze oraz jeden paw. Jak się później okazało był to paw puszczony przez Veronikę, której widocznie zaszkodziło niemieckie powietrze. (...)

Kaszubskie Oko | 2010

(...) W mieście wyczuwalne było napięcie: kutry rybackie w gotowości bojowej, na słupach i masztach powywieszane flagi bojówek partyzanckich, niepewny wzrok siedzących przed domami pucczan, wysokie ceny lodów w budkach. Jedynie na nadmorskim bulwarze, wśród zgiełku w większości niczego nieświadomych turystów, można było odnaleźć ślady wakacyjnej normalności. Przyglądając się jednak dokładniej miało się wrażenie, że wąsaci sprzedawcy ze straganów skrywają pod ladami naładowane karabiny i każda najmniejsza iskra, każda potłuczona butelka czy źle wydana reszta mogła pociągnąć za sobą nieprzewidywalny ciąg wydarzeń przyczynowo-skutkowych prowadzący do niespotykanej dotąd na tych ziemiach masakry. (...)