Po blisko roku ponownie wybraliśmy się w błażejowe strony – do Świnoujścia, które nie wiedzieć czemu od czasu przeprowadzki tam Blase’a stało się siedliskiem rozpasania wszystkiego co kulturalni ludzie zwykli nazywać normą obyczajową. Do tego kipiącego od małżeńskich zdrad miejsca dotarliśmy po przeszło sześciu godzinach jazdy samochodem. Umęczeni podróżą i najnowszą płytą Ani Dąbrowskiej mieliśmy jeszcze siłę posiedzieć na obolałych kościach ogonowych i pogadać… Jeden z nas rąbnął nawet piwo. Po czynnościach związanych z higieną i zapakowaniu się w śpiwory usnęliśmy jak dzieci z Bullerbyn.
O świcie, zaraz po zrobieniu sobie głupiego zdjęcia w śpiworach oraz zjedzeniu zmontowanego przez Veronkę pysznego śniadanka, omówiliśmy pokrótce plan dnia, a następnie udaliśmy się do wypożyczalni rowerów. Veronka i ja zadowoliliśmy się trzybiegowymi rowerkami, trzecia osoba, której imienia nie będę w tym momencie wymieniał ze względu na resztki mojego szacunku do niej, stwierdziła, że zesrałaby się gdyby nie wzięła rowerka siedmiobiegowego – tak też uczyniła nie chcąc nawalić w majty. Wyruszyliśmy więc stawiając czoła przyGrodzie… to znaczy przygodzie.
Przekraczając granicę, którą wyznaczał kanał torfowy zobaczyliśmy niemieckiego białego kota na smyczy. Przez szacunek do drugiego członka naszej wyprawy nie będę wyjawiał, kogo podrajcowało to najbardziej. Docierając do najwyższego punktu wyspy mieliśmy okazję zobaczyć jedno z największych niemieckich cmentarzysk, na którym spoczywają ofiary II wojny światowej, zarówno żołnierze jak i osoby cywilne. Odnalezienie kilku polsko brzmiących nazwisk na pamiątkowych tablicach sprawiło, że wszyscy poczuliśmy się nieco raźniej. Będąc na punkcie widokowym ukazała nam się świnoujska panorama z przejściem granicznym u dołu. Na jej horyzoncie ujrzeliśmy ogromne dwa betonowe cycki autorstwa Błażeja i jego kolegów z pracy. Ruszyliśmy na południe nad Zalew Szczeciński.
Po pokonaniu stromego podjazdu malowniczą uliczką doszliśmy do wniosku, że miasto, w którym byliśmy powinno zmienić nazwę z "Kaminnke" na "Kamikadze". Nasze rowerki zawiodły nas następnie nieopodal niewielkiego lotniska, na którym padło jedno z głupszych filozoficznych pytań zadane przez najstarszego z nas (dlaczego w zasadzie lotnisko nie nazywa się „lotwysoko”? – przyp. red.). Kolejnym przystankiem było urocze pole golfowe, na którym niewiele się działo. Odnotować jednak należy, że w tym miejscu Veronka zaczęła czuć się nienajlepiej a Artur wykonywał dziwne ruchy stojąc na sprężynce. W drodze do punktu widokowego zatrzymaliśmy się, aby podziwiać tym razem nie tylko florę, ale i również faunę. Oczom naszym ukazały się dwie bliźniaczo do siebie podobne białe klacze oraz jeden paw. Jak się później okazało był to paw puszczony przez Veronikę, której widocznie zaszkodziło niemieckie powietrze.
Kolejny przystanek to okazały stary wiatrak, który wg Arti’ego (tylko on znał niemieckie literki) miał lekko 200 lat.
Wracając przez nadmorski las udałem się za potrzebą. Dołączywszy do reszty ekipy poinformowałem, że w lesie jest sporo smacznych grzybków, które moglibyśmy włączyć do naszego menu. Odpowiedź, jakże dyplomatyczną, można ująć prościej: „nie lubimy grzybów, wsadź je sobie w dupę”. Lekko zniechęcony oziębłością kulinarną towarzyszy udałem się z nimi w dalszą część przejażdżki, która wiodła nadmorskim bulwarem. Podziwiać mogliśmy ciekawą uzdrowiskową zabudowę, molo we mgle oraz gibać się przy niemieckim country. Ruszyliśmy w stronę Ojczyzny. Kolejna dawka niepoważnych zdjęć, tym razem na granicy i pedałowanie aż na ulicę Wojska Polskiego. Gdy każdy wyszorował wszystkie tajemne zakamarki swojego ciała udaliśmy się na pyszną pizzę. Zjedzona pizza oraz kilka drinków Jaśka Wędrowniczka wypitych już w domu pomogły nam błyskawicznie zasnąć.
Jeszcze poprzedniego dnia zapadła decyzja o tym, że tym razem będziemy poruszać się wyłącznie po polskiej ziemi. Droga, którą udaliśmy się do Międzyzdrojów to niespełna dziesięciokilometrowy odcinek wiodący przez las. Ciekawym elementem była wieża „Dzwon” w kształcie dzwonu, na górze której wedle zapewnień Błażeja siedział bacznie obserwujący całą okolicę Pan Dzwoniec. Wieża, a właściwie betonowy bunkier o wysokości 20 m, jest obecnie wieżą obserwacyjna nadleśnictwa.
Międzyzdroje podobnie jak i cały dzień przywitały nas pokaźną mgłą, co skutkowało kompletnie zerową widocznością z molo. Następnie aleja gwiazd z dłońmi na ziemi zamiast stóp i upragniony posiłek w miłej knajpce. Veronka - wielbicielka zupy pomidorowej - była w pełni usatysfakcjonowana, aczkolwiek największą radość sprawiły jej pierogi, którymi się z nią podzieliłem. Błażejowy deser nie do końca go uszczęśliwił - dostał zimnego loda na ciepłym cieście (samo życie…) i przed wszczęciem awantury powstrzymał go Artur, który…
Kolejnym etapem wycieczki był punkt widokowy Gosań (93 m n.p.m.), który wymagał podjechania pod niezbyt stromą, ale i niekrótką górkę. Po wdrapaniu się na nią Veronka była z siebie dumna jak paw, tym razem jednak chodziło o zupełnie innego pawia. Na punkcie widokowym, podobnie jak na molo w Międzyzdrojach, widoczność była znikoma. Zamiast rozległego widoku mieliśmy okazję wysłuchać plastycznego opisu Blase’a, który choć w małym stopniu wynagrodził nam tą niepowetowaną stratę. Okazale za to prezentowała się omszała betonowa wieżyczka, na którą jednak nie dało się wejść. Wejść nie udało się również do rezerwatu Żubrów, które w niedzielę miały wolne.
Następnie udaliśmy się do wsi Wapnica, której atrakcją było Jezioro Turkusowe, dawne wyrobisko kredy wielkiej cementowni w Lubinie, zalane wodami gruntowymi. Nazwa pochodzi od seledynowej barwy jeziora, której źródłem są rozpuszczone związki wapnia hamujące rozwój glonów. Ciągle utrzymująca się mgła wykluczyła zasadność udania się na kolejny punkt widokowy do Lubina. Udaliśmy się zatem w drogę powrotną prowadzącą tym razem przez trudniejszy błotnisty teren, czego skutkiem były ubłocone rowerki (…nawet siedmiobiegowy się ubrudził). Po powrocie do domu zamiast jedzenia w knajpce, rozdziewiczyliśmy nowy opiekacz Błażeja serwując sobie potężną dawkę kalorii w postaci niezliczonej ilości zapiekanych kanapeczek. Po sytym posiłku i dokończeniu Jaśka mogłoby się wydawać, że będziemy mieć wszyscy twardy sen. Nie wszystkim dane było jednak się wyspać. Veronkę i mnie obudził Blase, który niczym rozsierdzony dzik miotał się na balkonie uciszając grupkę wyrostków dyskutujących o jakichś problemach egzystencjalnych tuż pod naszym balkonem.
Smutny wydawać by się mogło, ostatni dzień wyjazdu obfitował w wiele zdarzeń, których przezabawne implikacje zapadną nam głęboko w pamięć. Melancholijny spacer po mieście zaprowadził nas do tym razem udanej wizyty w Empiku, gdzie Veronka wachlowała się całą dyskografią Ani Dąbrowskiej, ja natomiast sprawiłem, że jeden egzemplarz najnowszego wydawnictwa Waglewskiego i spółki zniknął z półki. Po powrocie do domu czekała na mnie bardzo miła chwila. Artur swym ciepłym barytonem odśpiewał dwa wersy pieśni „Sto lat”, po czym kompletnie zaskoczony odebrałem od kolegów życzonka oraz koncert z zapisem obertasów i hołubców Bono z ekipą. Po przygotowaniu prowiantu na podróż i pożegnawszy się z Błażejem wystartowaliśmy w drogę powrotną. Okazało się, że z Veronką możemy stawać w konkursie na zapominalskich miesiąca. Veronka zapomniała z łazienki swoich buteleczek z tajemniczą substancją, ja natomiast kurtki oraz słuchawek, dzięki którym Staszek z Lorencem trafiali mi do uszu bez zakłóceń. Blase próbował nam dostarczyć fanty, lecz prom odpływający parę minut przed czasem uniemożliwił mu poprawne wykonanie tej jakże szlachetnej misji. Droga powrotna przebiegła bez zakłóceń: przystanki na papu i WC, odstawienie Arti’ego, wyrko w Elblągu.