Rozmowy w ekipie w temacie wspólnego wyjazdu na kolejną górską przejażdżkę trwały do ostatniej chwili, jednak ostatecznie jedynie mi udało się wygospodarować na ten wojaż tydzień czasu. Mając pewność dopiero w piątek w południe, że będę jechał sam musiałem szybko zorganizować noclegi, bilety a najpierw sam cel wycieczki. Nie chcąc brać za cel samotnej jazdy terenów jeszcze niepoznanych przez Drużynę, a takimi były Beskidy, obrałem azymut na Bieszczady. Traf chciał jednak, że w piątek wszystkie miejscówki na przewóz roweru do Przemyśla (w tym czasie do Zagórza pociągi nie kursowały) były wykupione, a podróż w okolicach 20 h traciła sens. Wróciłem więc do pomysłu wyjazdu do Bielska Białej. Znalezienie kwatery w Szczyrku dla jednej osoby też nie było łatwe. W końcu długi weekend za pasem no i większość ofert to pokoje przynajmniej dla dwojga. Na szczęście nie zależało mi na gwarze Szczyrku i znalazłem miejsce równie malownicze, tylko że po drugiej stronie góry – w Godziszce. Za drugą bazę postojową obrałem Lipnicę Wielką pod Babią Górą. Miałem jeszcze nocować w Bielsku, jako że pociąg miał tam być po dziesiątej wieczorem.
Na początku szło opornie – problemy z dojazdem, długie poszukiwania noclegów a do tego doszły kiepskie prognozy pogody. Żeby było ciekawiej w Stogach Malborskich na przejeździe kolejowym ze wspaniałą żuławską widocznością jakaś ciamajda zatrzymała się za blisko torów :) i wypadek gotowy. Nikt nie zginął, ale zginęło 4,5 h z życiorysu, bo tyle właśnie spóźnienia na mecie w Bielsku miał mój ekspres. Wcześniej zanosiło się na pierwszy w historii Drużyny B. przewóz roweru z północy w polskie góry poniżej 10 h, niestety ze wspomnianych przyczyn rekord będzie musiał poczekać. Wiedząc już w stolicy, że opóźnienie będzie duże postanowiłem zrezygnować z noclegu w Bielsku. Drzemka na dworcu (na szczęście wyremontowanym i ciepłym) między trzecią i piątą rano rozwiązała kwestię zakwaterowania pierwszej nocy i po wschodzie Słońca mogłem jechać na umówiony pokój w Godziszce. Na szczęście Gospodyni – pani Pelagia – zgodziła się na nagięcie doby hotelowej i po ciężkiej nocy mogłem przedpołudniową drzemką nadrobić zarwaną noc. Wcześniej, zwiedzając Bielską starówkę, spędziłem mile czas na długiej rozmowie z mieszkającym nieopodal rynku Tomkiem, którego serdecznie pozdrawiam (PS.: miałeś rację, podjazd na wylocie z miasta był solidny, ale to była dopiero rozgrzewka przed tym, co miało nastąpić później; PSII.: niestety z braku snu zrezygnowałem z rundy na lotnisko ale miej pewność, że przy kolejnej wizycie w Twoich stronach, a jak wspomniałem taka będzie na pewno, chętnie zasmakujemy tamtych widoków; PSIII.: Twoje prognozy się sprawdziły: przez cały tydzień nie zmokłem ani razu – pogoda była idealna na rower).
Trzy godziny snu postawiły mnie na nogi. Bez chwili zastanowienia pojechałem w stronę Magurki (909 m n.p.m.), która miała być głośnym preludium do podjazdów w dniach następnych. Podjazd do schroniska na wspomnianej górce leżącej na południowy zachód od Bielska przywołał migawki z Przeł. Karkonoskiej. Nachylenia są solidne i wystarczająco długie, żeby dać sobie w kość. W nagrodę za wysiłek w schronisku spożyłem zaniedbany tego dnia obiad. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłem w lodówce Guinnessa w pusi za jedyne 9 zł, co jest ceną niższą niż spotykana w pubach (a do schroniska na górze trzeba przecież towar jakoś wwieźć). Jeśli ktoś ma wątpliwości, co było dalej, to obiad popiłem izotonikiem.
Z Magurki jest blisko na Przeł. Przegibek (663), jednak na rowerze crossowym skrót ten jest dość karkołomny, bo prowadzący szlakiem pieszym. Udało się jednak bezpiecznie stoczyć na dół i mogłem zacząć kolejną wspinaczkę. Podjazd niczego sobie, a zjazd do Bielska jeszcze lepszy. Na więcej jazdy czasu już nie było, więc wróciłem do Godziszki i przy herbatce delektowałem się naprzemiennie widokami z dwóch balkonów, jakie miałem do dyspozycji.
Zachęcony prognozami Tomka z Bielska oraz Mai Popielarskiej z TVNu postanowiłem drugiego dnia udać się pieszo na Skrzyczne (1257). Z Godziszki czas wejścia jest taki sam jak ze Szczyrku, bo nieopodal najwyżej położonej ulicy przebiega czerwony szlak. Rano zauważyłem chyba jedyny plus samotnego podróżowania – całkowity brak ruchu oporu porannego wstawania. Mogłem wyjść na szlak przed wschodem Słońca i tak też zrobiłem. Sytuacja na niebie wyglądała zachęcająco jednak po godzinie marszu przywitałem się z chmurami. Jak to mówi utarte powiedzenie: sytuacja w górach zmienia się szybko. Ja jestem jednak zdania, że będąc na początku szlaku, zwykle na dole, po prostu nie widać, co nadciąga zza góry. Tak też było tym razem. Będąc kilkaset metrów wyżej i mając możliwość zobaczyć północno-zachodni horyzont uświadomiłem sobie, co mnie czeka. Zanim zdążyłem dojść na Skrzyczne kołdra chmur na dobre zadomowiła się powyżej tysiąca metrów. Postanowiłem twardo czekać aż strefa zachmurzenia przejdzie i spędziłem w schronisku i w okolicach dobrych kilka godzin. Niestety na marne. Na szczęście w górach jest pięknie niezależnie czy są chmury, czy ich nie ma i wędrówka z głową w obłokach też ma coś w sobie.
Na dół zjechałem kolejką krzesełkową i wydaje mi się, że taki zjazd przy znikomej widoczności jest bardziej ekscytujący, niż gdy można zachwycać się dalekimi widokami.
Zgodnie z drużynową zasadą, że dzień bez setki dniem straconym, wytyczyłem sobie trasę na sto. Do tej pory w górach wiele razy zbliżaliśmy się do stówki na kilka kilometrów, jednak magicznej granicy nie przekroczyliśmy. W Bieszczadach, gdyby sklep był trochę dalej, to by się udało. W Świętokrzyskich wprawdzie machnęliśmy 110 km, ale że druga część trasy była już za górami, to wynik ten jest obciążony gwiazdką. Tym razem nie miało być wątpliwości.
Zacząłem od Przeł. Salmopolskiej (934) ze Szczyrku, skąd podjazd ma 10 km. Droga biegnie głównie lasem, z kilkoma prześwitami. Nachylenia dwa razy przekraczają 6% na odcinku kilometra. Na zjeździe widać już więcej a jazda jest przyjemna i szybka. „Płytkie” zakręty pozwalają trzymać prędkość. Asfalt psuje się dopiero w Wiśle Malince, ale tam już się wypłaszcza. Jako że było wcześnie rano a temperatury dzienne nie były upalne, to śmigałem w dół przy około 9 Celsach.
W Wiśle obrałem kurs na Kubalonkę (830). Droga, poza pierwszym ocinkiem, jest wyremontowana, jednak na zjeździe do Istebnej pojawiają się koleiny. Na dzień dzisiejszy lepiej wjeżdżać od południa by zjechać do Wisły. W Istebnej pomyliłem drogi (Górale mają tam sporo nowego asfaltu, którego na mojej, zdawało się nowej mapie, nie ma) ale wyszło mi to na dobre, bo widoki były wspaniałe, a górki zacne. W Koniakowie „z rozpędu” wjechałem pod wejście na Górę Ochodzitę (894), zanim spostrzegłem, że miałem jechać gdzie indziej.
W okolicach Stecówki spotkałem mieszkańców Cieszyna, którzy namawiali mnie, by odbić do tego granicznego miasta. Następnym razem, w większym składzie. Tymczasem kolejna droga gruntowa okazała się mieć piękny asfalt i na Przeł. Szarculę (761) mogłem pomknąć na całego. Na miejscu pan parkingowy kusił oscypkami z grilla, więc nie mogłem odmówić. Względnie posilony pomknąłem na zająca za ostrożnie zjeżdżającymi kierowcami na położoną poniżej zaporę Zbiornika Czerniańskiego. Stamtąd czekało mnie ostatnie 10 km pod górę, na Salmopolską od drugiej strony. Ustaliłem tempo, oddech i ruszyłem na wspinaczkę. Wszystkie podjazdy były dziś na raz, bez zatrzymywania, więc nie chciałem teraz zmięknąć. Okazało się, że nie było problemów – to nie Karkonoska. Mimo zaniedbanej ostatnio formy po tym podjeździe wiedziałem, że jest moc na cały tydzień. W Szczyrku odwiedziłem upatrzoną dzień wcześniej pierogarnię i był to dobry wybór. Klimatyczna muzyka, wystrój oraz przystępne ceny zapunktowały. Odwiedzającym Szczyrk mocno polecam (obok biblioteki, naprzeciw stacji benzynowej widmo).
Przyszła pora rozstać się z Beskidem Śląskim i ruszyć w Żywiecki. Pani Pelagia od początku namawiała mnie, na punkt widokowy na Górze Matysce (609) i miała rację. Widać stamtąd całe okoliczne Beskidy. Od strony Radziechowych można wjechać asfaltem, od Przybędza są płyty.
Kolejny podjazd na długo zapadnie mi w pamięci. Przeł. U Poloka (613) pokonana od strony Juszczyny daje możliwość ostrego zjazdu, bo wszystko co łyknęliśmy na 4 km oddajemy na jednym. Mój cross dociśnięty pełnymi sakwami pojechał 77 km/h a mogło być więcej. Niestety zjazd kończy się skrzyżowaniem, na którym nic nie widać, a po przeciwnej stronie jest podwórko. Trzeba hamować jak nic i najlepiej nie robić tego zbyt późno.
Chcąc skrócić sobie drogę do Lipnicy wytyczyłem trasę przez Przeł. Klekociny (864). Tam można się zmierzyć z nie lada dróżką, która jednak na sama przełęcz nie prowadzi, ale odbija od drogi doń prowadzącej. Migawki z Karkonoskiej były już wyraźne a rower z pełnymi sakwami potęgował wrażenie, że zaraz zrobię salto do tyłu.
Poniżej przełęczy jest Zygmuntówka, gdzie zdobyłem chyba najładniejszy na tej wycieczce (i opłacony największymi trudami) stempel. Obiecałem Kachnie, że będę je zbierał i, mimo że łowca pieczątek jest ze mnie marny, to nasza kolekcja nieznacznie się wzbogaciła (ale spokojna głowa, wrócimy w te okolice). Zjazd z Klekocin prowadzi leśną kamienistą drogą i dopiero od wioski Wałcza mamy gładziutkie 4 km drogi w dół do Zawoi. Tam w oczekiwaniu na gwóźdź programu, Przeł. Lipnicką (zwaną też Krowiarki, 1014 m n.p.m.), przyszła pora na obiad. Dłubiąc sobie rybkę w przydrożnym zajeździe spostrzegłem parę sakwiarzy pedałujących w górę. Obładowani na całego, wyglądali jakby mieli kontrabandę z przynajmniej miesiąca. Z takim balastem zanosiło się, że zdążę zjeść i jeszcze ich dogonię.
Krowiarka to najwyższa przełęcz w całości leżąca w Polsce. Dwie wyższe – Karkonoska i Okraj są dzielone z sąsiadami (zjechaliśmy je w Sudetach w roku 2011). Podjazd dwa razy zbliża się do 7% na kilometrze i po stukilometrowych dwóch kolejnych dniach może wydawać się bardziej stromy niż jest naprawdę. Zjazd w stronę Zubrzycy na chwilę obecną jest mocno dziurawy i nie ma co się tam rozpędzać.
Widziani w Zawoi sakwiarze okazali się austriacko-francuską parą. Eva i Eric pierwszego kwietnia wybrali się na wyprawę rowerową po Europie więc z tą kontrabandą dużo się nie pomyliłem. Kiedy ich spotkałem mieli już na koncie 7000 km (słownie: siedem tysięcy). Bardzo pozytywna para, otwarta na świat i trzeba przyznać odważna. Eric przed wycieczką zwolnił się z pracy, Eva miała łatwiej, bo prowadziła działalność. Namówiłem ich na nocleg w upatrzonej przeze mnie agroturystyce w Lipnicy Wielkiej, kiedy okazało się, że są wolne miejsca. Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy na miejscu spotkaliśmy córkę gospodyni, która wraz z mężem mieszka w Austrii. Jako że Eric, wywodzący się z północno-wschodnich regionów Francji, również zna niemiecki, to cały wieczór rozmowa toczyła się w jednym języku. Mieliśmy okazję skosztować świetnych gołąbków przygotowanych przez naszą Gospodynię - panią Albinę, a te naszym zachodnim gościom bardzo zasmakowały. Przy piwie i oscypku wieczór szybko mijał a sen po wzmożonym wysiłku zapraszał na noc, szczególnie po 125 km w nogach. Ja oczywiście miałem plany na nocną pobudkę, bo Babia Góra, zwana Diablakiem, wzywała. Wymieniliśmy się jeszcze namiarami mając nikłą nadzieję na ponowne spotkanie gdzieś na francuskich przełęczach.
Nie chcąc ryzykować złej pogody dałem sobie podwójną szansę przezornie planując dwa dni na piesze wędrówki z Lipnicy. Lipnica Wielka ciągnie się przez 11 km z góry na dół. Z miejsca zamieszkania miałem 5,7 km do początku szlaku zielonego, skąd jeszcze 2¼ h marszu. Wyszedłem o wschodzie Słońca, bo przydługi wcześniejszy wieczór nie pozwolił mi wstać wcześniej. Południowe zbocze jest najmniej popularnym polskim wejściem na Diablak, więc turystów jest tam mniej, choć o szóstej rano to i tak nie ma znaczenia. Będąc w lesie na próżno wypatrywałem pierwszych promieni słonecznych. Zachmurzenie wzrastało i kiedy przekroczyłem górną granicę lasu wiedziałem, że będzie to marsz w chmurach. Zbliżając się do szczytu słyszałem już pierwszych turystów, którzy mieli nade mną sporą przewagę. Ze schroniska Markowe Szczawiny na północnej stronie droga na górę trwa tylko 1,5 h. Tamtędy właśnie udałem się po stempel i na posiłek. Schronisko, zbudowane od nowa w latach 2007-2009, robi wrażenie. Nie jesteśmy przywykli do takiego widoku na polskich szlakach górskich.
Tymbarkowa wróżba powiedziała mi przy obiedzie enigmatyczne „uda się”, więc postanowiłem wracać, żeby wyspać się i wejść na szczyt następnego dnia raz jeszcze.
W sobotę nie miałem problemu z pobudką po trzeciej w nocy. Był czas na nocne śniadanie i przygotowanie prowiantu na drogę. Tym razem do akcji zaprzągłem mojego rumaka, którym przejechałem przez Lipnicę zaoszczędzając dobre 40 minut. W ten sposób mogłem wyruszyć na szlak o piątej rano. Mając potwierdzenie od mieszkańców, że budka punktu informacyjnego Babiogórskiego Parku Narodowego przy wejściu na szlak jest od pewnego czasu nieczynna (choć widać, że niedawno zbudowana), postanowiłem ją wykorzystać i przypiąć tam rower. Podobno w Lipnicy nie kradną, ale po co ryzykować (zepsucie miejscowości dobrej opinii).
Szybko się rozjaśniało i pierwsze promienie Słońca oficjalnie rozpoczęły sobotę. Przekraczając granicę lasu zobaczyłem to, czego nie widziałem na Skrzycznem i dzień wcześniej. Błękit nieba kontrastujący z zielenią kosodrzewiny oferował wspaniałe pejzaże. Przy schronisku zatrzymałem się na dłużej, bo szczyt był jeszcze delikatnie skryty we mgle. Kiedy odsłonił się dokończyłem marszrutę i krótko po siódmej byłem u celu.
Pogoda była taka, jaką lubię. Zamiast niekończących się widoków sytuacja była dynamiczna – chmury przetaczały się z jednej strony na drugą raz przykrywając na krótko cały wierzchołek, innym razem przesuwając się nad okolicznymi górami. Ciągle jeszcze nisko położone Słońce rzucało długie cienie a przebijając się przez obłoki rozpoczynało grę świateł. Pojawiali się pierwsi turyści z kierunku Przeł. Krowiarki i wspinający się Percią Akademików z Markowych Szczawin. Po nich żółtym szlakiem nadchodzili Słowacy. Kiedy zaczęło się robić tłoczno i gwarno postanowiłem wracać. Zaspokoiwszy potrzeby doznań, nazwijmy je estetyczno-przyrodniczymi, zacząłem schodzić do Lipnicy. Trzeba było dać sobie jeszcze czas na dogonienie ewentualnego koniokrada. Tym razem na południowym szlaku było więcej turystów. Większość z nich zaczynała wejście kiedy byłem już praktycznie na dole. Rumak grzecznie czekał pod budką. Wróciłem do domu i teraz dopiero mogłem iść spokojnie spać.
W niedzielę czekało mnie 40 km drogi do Nowego Targu na pociąg. Plusem był płaski profil trasy z niewielką tendencją w dół, ale minusem była godzina odjazdu pociągu: 0639. Oznaczało to wyjazd o 0430 by móc jechać spokojnie i dać sobie margines błędu na nieoczekiwane draki. Utrzymująca się gęsta mgła, chłód oraz mrok czyniły ten etap wycieczki dość trudnym. Zdawałem sobie sprawę, że kierowców, których było o tej godzinie relatywnie sporo, moje skromne oświetlenie raczej nie oślepi. Mi ono jakoś specjalnie drogi też nie oświetlało… no i nie było przeciwmgielne. Do tego dochodziły niewidoczne (ale przynajmniej słyszalne dla rowerzysty) zataczające się grupki młodzieży wracające z imprez. Szczęśliwie nic po drodze się nie stało i byłem na dworcu pół godziny przed czasem. Pociąg tym razem dojechał punktualnie i ostatnim już wyzwaniem było zmierzyć się w poniedziałek z pracowniczym depresyjnym syndromem pourlopowym.