W dniach 27-28 VII Kachna, Ivan i ja wzięliśmy udział w rajdzie rowerowym po południowej Szwecji reprezentując godnie barwy Drużyny B. W tej wyjątkowej jak na skalę naszego kraju imprezie wzięło udział ponad dwieście uczestników a nad całością pieczę sprawowało Stowarzyszenia KF Sport Promotion AG.
Jako że żadne z nas nie jest z Gdyni, aby dotrzeć na prom musieliśmy skorzystać z pomocy kolei. Kilka dni wcześniej zapowiadano strajk, który na szczęście w ostatniej chwili został odwołany. Wprawdzie strajkować miał tylko jeden przewoźnik, ale niesmak pozostał. Nie oznacza to jednak, że dotarliśmy do Gdyni bezproblemowo. Po raz kolejny przekonałem się, że pociąg prowadzący zgodnie z rozkładem wagon rowerowy wcale go mieć nie musi (patrz: dzień pierwszy wyprawy w Sudety / na szczęście miałem na innym peronie drugi pociąg do wyboru) a Kachna z Ivanem z powodu 40 minut spóźnienia musieli nadrabiać stracony czas szaleńczą jazdą gdyńskimi estakadami, aby tylko nie spóźnić się na prom.
Duże wrażenie zrobił na nas wjazd na prom rowerem przez furtę rufową. Po
znalezieniu kajut i szybkim prysznicu udaliśmy się na górny pokład, aby
zachwycać się widokiem gdyńskiego portu o zachodzie Słońca. Kiedy minęliśmy
Falochron Północny Słońce było już za horyzontem. Od rajdu dzieliło nas 200
mil nocnego rejsu po Bałtyku.
Kolacja na promie była znakomita, bo w głównej roli wystąpiły owoce morza. Rano z kolei mogliśmy delektować się jajecznicą z bekonem i kulkami mięsnymi z Ikei. Zoidberg był zadowolony. Po zacumowaniu i efektownym desancie peletonu na szwedzką ziemię udaliśmy się do oddalonego o 10 km miejsca startu – kompleksu sportowego Blekinge Health Arena. Tam czekała na nas ostatnia przed startem kawa i herbata oraz możliwość uzupełnienia zapasów wody. Ponadto każdy rower został oznaczony kodem kreskowym umożliwiającym organizatorom indywidualny pomiar czasu dla każdego uczestnika. Na trasę byliśmy wypuszczani w dwudziestoosobowych grupach w odstępach ok. piętnastu minut; w pierwszej kolejności na trasę długą.
Karlskrona Bike Maraton miał dwa etapy, każdy w dwóch wariantach
odległościowych: 120 + 90 oraz 190 + 135 km. W praktyce odległości okazały
się nieznacznie dłuższe. My, z racji dysponowania rowerami crossowymi i
górskimi oraz z chęci kontemplowania szwedzkich krajobrazów, zdecydowaliśmy
się na wariant krótki. Po drodze, co ok. 30 km, czekały na nas bufety z
ciepłymi posiłkami. Profil trasy ogólnie określić można jako płaski,
porównywalny z tym co znamy choćby z terenów Powiśla. Więcej szczegółów
dotyczących trasy znajduje się na
stronie Organizatora. Generalnie całkowita
trasa tworzyła pętlę Karlskrona – Kalmar – Karlskrona.
Trasa była pokonywana przez uczestników w różnym stylu. Jedni formowali
grupki i wzajemnie sobie pomagając starali się wykręcić jak najbardziej
przyzwoity czas a inni jechali delektując się przejażdżką. W zasadzie każdy
jechał na tyle, na ile pozwalał mu sprzęt i/lub forma. Jeszcze inni na
pytanie "jaką masz średnią Heniek?" odpowiadali: "no wiesz – bo ja z żoną
jadę"...
Na pogodę pierwszego dnia nie było co narzekać. Jedynie na ostatnich
kilometrach w Kalmarze przyszło nam zmagać się z uciążliwym przeciwnym
wiatrem.
Metę zlokalizowano pod samym hotelem, gdzie już czekały na nas zdeponowane
bagaże. Do dyspozycji były masażystki a kolację zlokalizowano w barze na
starówce.
Drugi dzień przywitał nas słoneczną pogodą. W nocy padało, więc rowery pozostawione na parkingu przed hotelem zmokły. Śniadanie zaplanowano na 0730 a start na 1000. Ostatnia grupa wyjechała po godzinie 11. Dla nas, przywykłych do wyjazdów na trasę o lub przed wschodem Słońca tak późny start, to strata czasu, dlatego po śniadaniu pojechaliśmy podziwiać most Ölandsbron prowadzący na szwedzką wyspę Olandię. Nie byliśmy jedynymi, którzy czasową przepaść między śniadaniem a startem wykorzystaliśmy na zwiedzanie Kalmaru. Wystartowaliśmy w ostatniej dwudziestce.
Etap drugi był ciągłą walką z wiatrem – raz bocznym, raz przeciwnym. Było to szczególnie uciążliwe na pierwszej części trasy, która biegła z dala od terenów leśnych. Szczęśliwie udało się dojechać na pierwszy bufet a tam w urokliwym Zajeździe Vassmolösa u Pana Richarda czekał na nas smakowity makaron okraszony smażonym boczkiem oraz lemoniadą. Niechętnie opuszczaliśmy ten urzekający zakątek, ale trzeba było rajdować dalej. W końcu nikt z uczestników nie chciał być wchłoniętym przez mityczny i złowrogi Bus Zbieracz.
Wiatr nie ustawał a droga była płaska i prosta. Dorzucić jeszcze deszcz i mielibyśmy najgorszą dla rowerzysty mieszankę. Na szczęście nie padało a wspólna jazda i szwedzka egzotyka umilały jazdę. Kiedy po kolejnych 30 kilometrach ujrzeliśmy na horyzoncie powiewające wspólnie flagi Szwecji i Polski wiedzieliśmy, że czeka na nas zasłużony posiłek.
Bus Zbieracz miał tego dnia dużo pracy – kontuzje i defekty sprzętu nieznacznie uszczupliły peleton. My – zahartowani na niejednej wyprawie – podróżowaliśmy dalej. Nawet ostatni bufet na 80. kilometrze nie wzbudził naszego zainteresowania więc nie zagrzaliśmy tam miejsca. Mając 200 kilometrów w nogach czuliśmy się rozgrzani a zapach mety unosił się w powietrzu. Po dziesięciu kilometrach ostrego finiszu przekroczyliśmy linię mety a dziesięć strzałów z łuku dalej czekała nas meta honorowa oraz ci rajdowcy, którzy wystartowali przed nami i dojechali do Karlskrony wcześniej. Każdy z uczestników maratonu otrzymał pamiątkowy medal.
W tawernie czekał na nas posiłek a masażystki miały pełne ręce roboty. Nie zabawiliśmy długo w Karlskronie, bo jak tylko zjawił się ostatni rowerzysta przyszło nam obrać azymut na prom do Gdyni. Polski rowerowy potop dobiegł końca. Wspaniała zabawa oraz doborowe towarzystwo sprawiło, że ten krótki pobyt w Szwecji na długo zapadnie nam w pamięci a wspomnienia będą prowokować nas do snucia planów na kolejne skandynawskie wojaże.