Dwa tygodnie internetowych poszukiwań atrakcji, namawiania znajomych,
planowania trasy i zbierania ekwipunku, a przede wszystkim niemal dwa
tygodnie oczekiwania na poprawę pogody, która do ostatniej chwili i do
ostatniej prognozy Mai Popielarskiej z TVN trzymała nas w napięciu.
Przez te dwa tygodnie odwiedziliśmy chyba wszystkie najlepsze strony z
pogodą.
Ostateczna decyzja o wyjeździe zapadła ok. godziny 1945 na dzień przed
planowanym startem, gdyż prognozy okazały się dobre – w każdym razie miało
padać tyle co nic. Tym razem ekipa skurczyła się do trzech osób, tj. Kachny,
Błażeja i mnie gdyż pozostałym osobom nie udało się wygospodarować czterech
dni wolnego.
W historii naszych wycieczek rowerowych odwiedziliśmy już Kaszuby w 2003
roku, przemierzając w trzy dni 280 kilometrów, ale tegoroczna wyprawa miała
być powrotem w wielkim stylu... i była. W cztery dni (tzn. od 14 do 17
sierpnia) przepedałowaliśmy 410 km i odwiedziliśmy masę ciekawych miejsc.
Po długich i ciężkich pertraktacjach ustaliliśmy wspólnie, że start
oficjalny będzie miał miejsce w Mikołajkach Pomorskich o godzinie 0645.
Zatem Błażej musiał tam dotrzeć z Prabut, a Kate i ja z Dzierzgonia. Gdy
spotkaliśmy się na miejscu okazało się, że przyszłość wyprawy wisi na
włosku... a właściwie na nakrętce roweru Błażeja. Nasz kolega już przez
pierwsze kilometry musiał się zmagać z awarią, która mogła zatrzymać nas na
dobre. Jak się okazało jedynym sposobem na trwałe przymocowanie pedała
będzie spawanie. Na szczęście w Mikołajkach jest wielu znamienitych
spawaczy, ale żaden swym kunsztem i fachem nie dorówna Kamilowi. Jego spoina
wytrzymała owe 400 km i do tej pory trzyma.
W ten oto sposób start przesunął się na 0800, ale byliśmy szczęśliwi, że w
ogóle jedziemy. Nawet nie wchodziło w grę zostawienie Błażeja i jazda we
dwójkę.
Nasza trasa wytyczona została przez Gniew i dalej przez Bory Tucholskie,
gdzie mieliśmy nocować. Czyli na Kaszuby musieliśmy czekać do dnia
następnego. Po pomyślnej przeprawie promowej przez Wisełkę w Janowie
postanowiliśmy zrobić przystanek na zamku w Gniewie. A tam trwało wielkie
sprzątanie po Bitwie Wazów, która odbyła się dzień wcześniej. Jednym słowem
wszędzie pełno trupów... no dobra – zagalopowałem się. Zwłoki już
uprzątnięto, ale spalone dachy świadczyły o tym, że musiała być tu niezła
zadyma. Jeszcze tylko wypróbowaliśmy porozstawiane wokół narzędzia tortur na
przypadkowych przechodniach, spaliliśmy parę osób na stosie i opuściliśmy tę
piękną osadę.
Za Gniewem kolejne problemy – przynajmniej tak nam się zdawało, bo na
drogowskazie zakleili drogę, którą mieliśmy podążać. Zaraz mapy w dłonie i
szukamy mostów, które mogli wysadzić albo, na których mogą być prace
remontowe oraz jak można te hece objechać. Na szczęście jak już dojechaliśmy
do Morzeszczyna okazało się, że fachowcy umożliwili ruch pieszym, także my
też się przecisnęliśmy.
Po posileniu się ciasteczkami z czarodziejskiego pudełeczka Błażeja udaliśmy
się dalej.
To, że wjechaliśmy w Bory Tucholskie zauważyliśmy po jakości dróg, albo po
ich braku, a właściwie braku asfaltu. Dobrze, że pogoda była słoneczna, bo
inaczej ciężko byłoby przedrzeć się przez lasy z naszymi bagażami.
Gdzie jedliśmy obiad to nie pamiętam, ale kolację zjedliśmy na dworcu, czy
też przystanku, PKP w Czarnej Wodzie (oczywiście na zewnątrz bo w budynku
należącym niegdyś do kolei, niebrzydkim zresztą, mieszczą się teraz mieszkania, a
parter jest zabity dechami). Gdy tylko pogoda zaczęła nam grozić deszczem
zaczęliśmy usilnie szukać miejsca na nocleg. I znaleźliśmy je nad Jeziorem Wieck w Wiecku. Zaczęło lekko padać, przez co namioty rozstawiliśmy w tempie
jakiego dotąd nie znałem.
Następnego dnia mieliśmy zobaczyć rezerwat faunistyczno-archeologiczny
„Kamienne kręgi” w Odrach, a jako że otwierany jest on od 1000 do 1700,
postanowiliśmy wyjechać o 0900. Tak więc po 120 km w nogach udaliśmy się na
zasłużony spoczynek. Dzień pożegnał nas piękną tęczą.
Dzień drugi przywitał nas (a przynajmniej mnie, bo wstałem najwcześniej)
pięknym wschodem Słońca.
Po śniadaniu udaliśmy się do położonych nieopodal Oder (nadal nie wiem jak w
dopełniaczu pisać Odry). Po drodze natknęliśmy się na zabytkowy młyn wodny i
stawy hodowlane pstrąga z własną oczyszczalnią ścieków do podczyszczania wód
odpadowych z hodowli.
Po przyjeździe do rezerwatu okazało się, że w święta (a tego dnia było
święto) rezerwat otwierają jeszcze później. A przynajmniej otwierają kurnik
kustosza, bo furtka do rezerwatu była otwarta. Długo się nie zastanawiając
zaczęliśmy zwiedzanie. Znajduje się tam 10 kamiennych kręgów i 30 kurhanów.
Obiekt ten od dawna znany był miejscowej ludności ciesząc się złą sławą. Wedle
legendy znajdował się tam zapadnięty kościół i w miejscu tym miało straszyć.
Dzięki tym przekonaniom obiekt był skrzętnie omijany i mógł przetrwać
praktycznie nienaruszony do naszych czasów. W Odrach wielokrotnie
przeprowadzano badania archeologiczne i wynika z nich, że budowniczymi
kręgów są skandynawscy Goci, którzy na początku naszej ery przemierzali
Europę by w końcu dotrzeć do Morza Czarnego i na Płw. Apeniński. Kręgi mają
prawie 2000 lat i miały charakter cmentarzyska. Przeprowadzone przez
astronomów Uniwersytetu Poznańskiego badania wykluczyły przypuszczenie
jakoby kręgi miały stanowić obserwatorium astronomiczne.
Na głazach można oglądać wiele rzadkich gatunków porostów, które w
rezerwacie objęte są ścisłą ochroną.
Nasze podejrzenia wzbudził Kustosz rezerwatu, z którym trochę rozmawialiśmy.
Doszliśmy do wniosku, że jest obcym, który próbuje ukryć przed nami całą
prawdę o kręgach, po tym jak niechętnie chciał nam wskazać jedno miejsce na
mapie. Mieliśmy bowiem zdjęcie satelitarne, na którym były widoczne kręgi
zlokalizowane poza terenem rezerwatu.
Gdy skończyliśmy nasze własne badania w rezerwacie, była jedenasta, a przed
nami daleka droga. Byliśmy umówieni z moim kolegą z pod Chmielna na nocleg i
głupio było nie dojechać. No i po drodze mieliśmy jeszcze obejrzeć kręgi w
Węsiorach. Zaczęła się szaleńca jazda po niemałych górkach. Odcinek trasy nr
235 z Lubni do Lipusza (gdzie zjedliśmy „obiad” na przystanku PKS)
przejechaliśmy w zawrotnym tempie, robiąc po drodze przerwę tylko na lody
włoskie, których szukaliśmy już drugi dzień. Zjeżdżając do Sulęczyna,
byliśmy już pewni że jesteśmy na Kaszubach właściwych, szczególnie po tym
jak Kachna na zjeździe osiągnęła 70 km/h (jadąc swoim crossem obładowanym
sakwami).
Kilka kilometrów dalej byliśmy już w Węsiorach. Niestety zaczęło padać, ale
na szczęście niezbyt mocno. O ile w Odrach jest poważny rezerwat, to w
Węsiorach wokół kręgów wiszą dziwne kartki porozwieszane przez
Towarzystwo Badań Kamiennych Kręgów. Odwiedzając tę stronę i widać, że
są to ufolodzy. Ciekawe, czy mają numer telefonu do kustosza rezerwatu w
Odrach.
Wracając do kręgów... podobnie jak w Odrach jest to cmentarzysko Gotów z
I-III wieku naszej ery. Składa się z 20 kurhanów i 4 kamiennych kręgów.
Średnica największego kręgu wynosi 26 metrów. W Odrach największy miał 33 m.
Jeśli mielibyście wybierać to lepiej pojechać do Oder, ale polecamy
obejrzenie obu cmentarzysk.
Po zakończeniu oględzin cmentarzyska, rozpadało się na dobre. Błażej jechał
jak szalony utrzymując potem, że naładował się przebywając w kręgach.
Zrobiliśmy sobie przerwę w Stężycy, bo dawno nie widzieliśmy otwartego
sklepu. Wprawdzie nie było pieczywa, ale były pierniki. Musieliśmy się
posilić, bo za kilkanaście kilometrów czekała na nas słynna Droga Kaszubska,
malowniczo wijąca się między jeziorami, czyli najtrudniejszy etap
dzisiejszej wędrówki i to na koniec dnia.
Minęliśmy Wieżycę ze względu na późną godzinę i kiepską pogodę, ale licząc
że wrócimy tu następnego dnia. Na jednym z zakręconych o 180 stopni zjazdów
Blase omal nie zginął... (patrz: ostatnie trzy posty na
tym forum). Kachna i Arti jechali za nim i widzieli jego akrobacje,
dzięki którym nie wypadł z drogi (a spadałby długo). Ten zakręt nosi teraz
nazwę Zakrętu Chełstowskiego...
Jazda Drogą Kaszubską to niesamowite przeżycie. Jeziora na lewo i prawo,
które niemal wlewają się na jezdnię. Malowniczo położone miejscowości i
porośnięte lasami wzgórza. Zjazdy i podjazdy. Naprawdę warto pokonać drogę z
Wieżycy przez Ostrzyce, Ręboszewo i Złotą Górę do Chmielna rowerem.
Ostatni postój mieliśmy na Złotej Górze gdzie jest punkt widokowy na Jezioro
Wlk. Brodno. Wyjeżdżając z Chmielna mieliśmy już tylko kilka kilometrów do
Kożyczkowa – miejsca gdzie ugościć miał nas mój kolega Jarek. Teraz już wiem
dlaczego tytułuje się jako Ostatni Książe Kaszub... mieszka na szczycie
wzniesienia, które ma 250 m, a żeby do niego wjechać trzeba pokonać niemal
pionowe podjazdy i różnicę przewyższenia 100 m na bardzo krótkim odcinku.
Mówiąc krótko - twierdza. Po drodze pytaliśmy 3 razy o drogę i za
każdym razem słyszeliśmy inne wersje. W dodatku jechaliśmy tam już po
zmierzchu.
Mimo późnej pory przyjęto nas po miejscowemu zapraszając na kolację.
Swojskie mleko, masło, kiełbasa, dżem i co tylko mogło, to było robione przez
naszych gospodarzy. Mogliśmy w końcu skorzystać z łazienki i nie musieliśmy
spać w namiotach.
Gdy Jarek dowiedział się, że nie wdrapaliśmy się na Wieżycę, postanowił
zawieść nas tam następnego dnia.
Długo siedzieliśmy i rozmawialiśmy z Jarkiem przy szklanicy prawdziwego
mleka, ale w końcu przyszedł czas na sen. Zatruci przez cywilizację
odmówiliśmy noclegu w domu, by przypomnieć sobie lata młodości i zapach
świeżego siana. Po 130 km na siodle możliwość odespania na stercie siana
okazała się bezcenna...
Nie łatwo było wstać z przytulnego legowiska, aby obejrzeć kolejny wschód
Słońca na naszej wyprawie, ale podjąłemł się tego zadania. Chciałem zobaczyć jak
wygląda świat o poranku ze wzgórza, na którym mieszka Jarek. Gdy
przyjechaliśmy wczoraj widzieliśmy tylko światła rozsiane u stóp wzniesienia
i te daleko na horyzoncie. Dopiero przy świetle dziennym można docenić
lokalizację Jarkowego Królestwa.
Po kolejnym swojskim śniadaniu, Jarek, zgodnie z umową, zabrał nas na
Wieżycę, którą niestety dnia wcześniejszego musieliśmy poświęcić, kosztem
dotarcia do Kożyczkowa. Pogoda była wymarzona. Poranne Słońce oświetlało
wierzchołki wzgórz kaszubskich i dawało długie cienie, upiększając jazdę
Drogą Kaszubską. Gdzieniegdzie tylko zaglądało przez doliny tworząc
krystaliczne refleksy na taflach lekko pofałdowanych przez poranny wiaterek
jezior. Jadąc z Jarkiem niewiele rozmawialiśmy chcąc jak najdokładniej
chłonąć te krajobrazy, by już na zawsze utrwaliły się w naszej pamięci. Nasz
gospodarz szybko to zrozumiał i jechał wolniej – tak, abyśmy mogli
delektować się wyjątkowym pięknem tych kaszubskich ziem.
Na Wieżycę dotarliśmy po 0700, czyli wystarczająco wcześnie, aby uniknąć
opłaty za wstęp na wieżę widokową. Szczyt ma, zgodnie z najnowszymi danym,
kilkadziesiąt centymetrów powyżej 328 metrów plus trzydziestometrowa wieża
widokowa. Te liczby dają niepowtarzalną możliwość podziwiania okolicy w
całej okazałości. Zapiera dech w piersiach nie tyle wysokość, bo czymże jest
360 metrów w konfrontacji z najniższymi polskimi górami, ale niesamowity
urok i przejmujące piękno ziemi kaszubskiej.
No i powrót – oczywiście tę samą drogą . W Kożyczkowie czekało nas pakowanie
i jeszcze jedna herbatka (nie było jeszcze takiej wycieczki gdzie dwa dni
pod rząd piliśmy gorącą herbę... i kawusię). W stodole czekała nas
niespodzianka – otóż miejscowy kot wyciągnął z naszego bagażu dwie kiełbaski
i się nimi poczęstował. Na dodatek zagryzł chlebem... krojonym – co za
wygodnictwo...
Jarek wskazał nam jeszcze drogę do Łapalic i musieliśmy się pożegnać...
Następnym etapem naszej wędrówki były Łapalice i znajdujący się tam pałac.
Znany gdański artysta-stolarz Piotr Kazimierczak otrzymał pozwolenie na
budowę domku jednorodzinnego z pracownią rzeźbiarską, jednak trochę mu to
nie wyszło. No... zależy jak zdefiniujemy domek jednorodzinny. Jeśli miał
tam mieszkać tylko ze swoją rodziną to na pewno byłby to jednorodzinny „domek”, a i na pracownie miejsce by się zapewne znalazło.
Obecnie planuję się rozbiórkę tego obiektu, gdyż powstała z naruszeniem
prawa, ale mam nadzieję, że jest to tylko chwyt reklamowy, aby w końcu ktoś
to kupił i coś pożytecznego z tym zrobił...
Póki co chętnych brakuje. Na razie budowla o powierzchni 5 tysięcy metrów
kwadratowych w stanie surowym posiada 12 baszt i kilkadziesiąt pomieszczeń.
Samo „zwiedzanie” zajęło nam ponad dwie godziny, ale w nagrodę było nam dane
zjeść
obiad w pałacu...
Po wizycie w tym megalozamku udaliśmy się na północ, przemierzając
malownicze Kaszuby, w kierunku jeziora Żarnowieckiego. Z jakim żalem
patrzeliśmy na wypłaszczający się teren, gdy mijając Luzino zjeżdżaliśmy
cały czas w dół. To było pożegnanie z Kaszubami...
Gdy zbliżał się zachód Słońca dotarliśmy do Lisewa koło Gniewina, w okolicy
Jeziora Żarnowieckiego. Znajduje się tam farma wiatrowa uruchomiona w 2006
roku (inne źródło – 2005). Jak mówi Blase: „pachniało jeszcze farbą”... Stoi
tam 14 aerogeneratorów firmy ENERCON o łącznej mocy 8400 kW. Ponadto jest
tam też jeden dużo mniejszy wiatrak o mocy 150 kW postawiony już w 1991
(pierwszy postawiony w Polsce). Widok elektrowni przy zachodzie Słońca jest
wyjątkowy. Obracające się łopaty wydają nieznaczny szum słyszalny dopiero z
odległości 100-150 m. Jak się podejdzie do konstrukcji to słychać pracujące
wewnątrz urządzenia. Średnica wirnika to 40 m a wysokość położenia wału to
65 m. Powierzchnia omiatania to 1256 metrów kwadratowych. Prędkość wiatru
przy której zaczyna się obracać to 2,5 m/s, a hamuje przy ok. 25-30 m/s.
Później rzuciliśmy jeszcze okiem na okolice z wału otaczającego sztuczny
zbiornik elektrowni szczytowo-pompowej Żarnowiec i pojechaliśmy do Nadola,
gdzie rozstawiliśmy namioty nad Jeziorem Żarnowieckim. Dzień minął z 88
kilosami na liczniku, czyli sporo mniej niż w dwa pierwsze dni.
Pobudka o piątej, kolejny wschód Słońca i wyjazd o szóstej. Z samego rana
obejrzeliśmy elektrownię Żarnowiec z bliska, a później miejsce gdzie miała
powstać elektrownia jądrowa (EJŻ – Elektrownia Jądrowa Żarnowiec).
Elektrownia pompowo-szczytowa w miejscowości Czymanowo funkcjonuje od 1983
roku. Wykorzystuje ona ponad 100-metrową różnicę wysokości pomiędzy
powierzchnią jeziora, a wysoczyzną, na której zlokalizowano sztuczny
zbiornik wodny (patrz: dzień trzeci - ostatnie zdjęcie) o pojemności 13,8 mln
metrów sześciennych (PS: świetnie się zjeżdżało z tych 100 metrów –
szczególnie że było już ciemno).
Zaniechana w latach osiemdziesiątych budowa EJŻ wywarła poważny wpływ na
środowisko naturalne. Wykonane prace związane z niwelacją i uzbrojeniem
terenu spowodowały przekształcenie ustroju wodnego jeziora. Okresowy pobór
wody na cele energetyczne spowodował zachwianie łańcucha produkcji
biologicznej w jeziorze, zmiany warunków sedymentacji oraz przekształcenie
linii brzegowej. Obecnie na obszarze, gdzie miała stać polska jądrówka, jest
Specjalna Strefa Ekonomiczna „Żarnowiec” i pracują tam przeróżne firmy i
zakłady, a wiele jest budowanych.
Po tych atrakcjach udaliśmy się na zachód. Niestety wiatr nam nie sprzyjał,
a dodatkowo zaczęło się chmurzyć i lekko kropić. Nie było to budujące, ale w
takich warunkach trzeba było pokonać 20 km. Później na szczęście się
wypogodziło i reszta drogi do Lęborka była już słoneczna. Po drodze
obejrzeliśmy wiatrak z 1765 r. znajdujący się w Zdrzewnie, a koło
miejscowości Garczegorze uziemione samoloty stojące koło stacji benzynowej
(znawcy zapewne łatwo rozpoznają modele).
W Lęborku jeszcze znaleźliśmy czas na lody włoskie i o 1449 wsiedliśmy do
pociągu, który wysadził nas na Żuławach Wiślanych.